Krzysztof Kamil Baczyński
Moderator: Tomasz Kowalczyk
Salto
Na najwyższym piętrze miasta
zawieszony płynę statkiem,
urastam
o głowy chmur, o kolumny wichru,
o nieszczęście -
- zapadam.
Potem zabłąkany na rozdrożu, które jest echem,
skaczę
w górę wystrzelony przez niechęć.
Pędem świat nagle oniemiał
i widzę:
szybko przybliżona ziemia
wybucha wszystkimi kaflami ulic.
Szybciej: nagłe tysiąclecia lat
uciekły.
Świat -
z trzaskiem złamany kręgosłup.
Na najwyższym piętrze miasta
zawieszony płynę statkiem,
urastam
o głowy chmur, o kolumny wichru,
o nieszczęście -
- zapadam.
Potem zabłąkany na rozdrożu, które jest echem,
skaczę
w górę wystrzelony przez niechęć.
Pędem świat nagle oniemiał
i widzę:
szybko przybliżona ziemia
wybucha wszystkimi kaflami ulic.
Szybciej: nagłe tysiąclecia lat
uciekły.
Świat -
z trzaskiem złamany kręgosłup.
Wieczory
Deszcz zrywa dzisiaj margerytki gwiazd
codziennie wieczór przyjeżdża w pustych tramwajach
siada na ślepych ławkach zasypanych w zmierzchu
nie trzeba kroków którymi można noc krajać
usta gasną w dusznie obrzmiałym powietrzu...
Codziennie wieczór sypie niebo w gęste oczy
drzewa - żałobne motyle trzepią trwożliwie
więdną przechodnie samotni w werblach ulicy
asfaltowymi rzekami noc chodzi
czy wiesz?
mostem przepływał pociąg w łaskocącej groźbie
w szybach wisiało światło zmętniałe i duszne
pociąg...
przynosił w oknach tysiące twych spojrzeń...
Deszcz zrywa dzisiaj margerytki gwiazd
codziennie wieczór przyjeżdża w pustych tramwajach
siada na ślepych ławkach zasypanych w zmierzchu
nie trzeba kroków którymi można noc krajać
usta gasną w dusznie obrzmiałym powietrzu...
Codziennie wieczór sypie niebo w gęste oczy
drzewa - żałobne motyle trzepią trwożliwie
więdną przechodnie samotni w werblach ulicy
asfaltowymi rzekami noc chodzi
czy wiesz?
mostem przepływał pociąg w łaskocącej groźbie
w szybach wisiało światło zmętniałe i duszne
pociąg...
przynosił w oknach tysiące twych spojrzeń...
Noc
Pierś tej nocy odcięta i zamknięta w klatce.
Zewsząd szturmują łóżka, wzdymając się, drżąc.
W krzyku wydartym trwodze - o Bogu i Matce -
brodzisz na ukos kaszlu i śmierci - pod prąd.
Tam uwikłani we śnie skaczącym jak rtęć
i odwrócone ściany jak oczy z kamienia.
Godzina po godzinie w trumnę się zamieniam,
która ciała unosi skurczone jak pięść.
A potem jeszcze dalej, aż nad okna brzeg -
- nie uwierzyć: za oknem księżyc mży jak śnieg
na zmniejszone w gorączce ciało.
Nie uwierzyć: w snu zgniłą różę
smutne rano koci spokój mruży.
Śnią się oczy z gorzkich, podłużnych migdałów.
Pierś tej nocy odcięta i zamknięta w klatce.
Zewsząd szturmują łóżka, wzdymając się, drżąc.
W krzyku wydartym trwodze - o Bogu i Matce -
brodzisz na ukos kaszlu i śmierci - pod prąd.
Tam uwikłani we śnie skaczącym jak rtęć
i odwrócone ściany jak oczy z kamienia.
Godzina po godzinie w trumnę się zamieniam,
która ciała unosi skurczone jak pięść.
A potem jeszcze dalej, aż nad okna brzeg -
- nie uwierzyć: za oknem księżyc mży jak śnieg
na zmniejszone w gorączce ciało.
Nie uwierzyć: w snu zgniłą różę
smutne rano koci spokój mruży.
Śnią się oczy z gorzkich, podłużnych migdałów.
Elegia codzienna
Dzień jak popiół sypie w rozwiane włosy drzew,
latarnie dźwięcznie opadają w mdły asfalt,
w ciężkich, obrzękłych goryczą warstwach
godziny nakładają chomąta na wynędzniały gniew.
Każda szyba grozi zerwaniem wątłego dnia,
wystawami domy spływają obok spojrzenia.
Trzeba uważać:
czas się zbyt łatwo na przeszłość zamienia,
dzień topi się za każdym krokiem w szeleście - w bzach.
Blade przedmieście lęka się pąków chwil.
(Kto malował na płotach pejzaże dalekiego morza?)
Na co znowu czekałem?
Dzień w kadzielnicach ulic gorzał,
świt budził świsty fabryk - zaczajonych w chmurach wilg.
Dzień jak popiół sypie w rozwiane włosy drzew,
latarnie dźwięcznie opadają w mdły asfalt,
w ciężkich, obrzękłych goryczą warstwach
godziny nakładają chomąta na wynędzniały gniew.
Każda szyba grozi zerwaniem wątłego dnia,
wystawami domy spływają obok spojrzenia.
Trzeba uważać:
czas się zbyt łatwo na przeszłość zamienia,
dzień topi się za każdym krokiem w szeleście - w bzach.
Blade przedmieście lęka się pąków chwil.
(Kto malował na płotach pejzaże dalekiego morza?)
Na co znowu czekałem?
Dzień w kadzielnicach ulic gorzał,
świt budził świsty fabryk - zaczajonych w chmurach wilg.
Elegia o lecie
O, dziecinne oczy chabrów,
dojrzałość nasturcji.
Dzień jest jak okręt odpływający do Indii,
odpływający do Turcji.
Aleje prześnione o cieniach szerokich baobabów lip.
Balkon sąsiedni fuga Bacha
pejzaż prowadzi pod kościół
i słychać koła nieba - planet skrzyp.
Cóż zostało?
Oto grób jest gliniana warstwa wspomnienia,
nieżywy kwiat o dziecięcych policzkach,
mój wiersz ostatni, który spaliłem,
została z niego mała czarna różyczka.
O, dziecinne oczy chabrów,
dojrzałość nasturcji.
Dzień jest jak okręt odpływający do Indii,
odpływający do Turcji.
Aleje prześnione o cieniach szerokich baobabów lip.
Balkon sąsiedni fuga Bacha
pejzaż prowadzi pod kościół
i słychać koła nieba - planet skrzyp.
Cóż zostało?
Oto grób jest gliniana warstwa wspomnienia,
nieżywy kwiat o dziecięcych policzkach,
mój wiersz ostatni, który spaliłem,
została z niego mała czarna różyczka.
Romantyczność
Zgliszcza. Takie już prawo wyrastać z popiołów.
Wiatr rozrzuca kwiaty przejrzyste jak szkło.
Podaj ręce, kochana, które ku temu są,
by się zamykać jak koło.
O lasy niewidzialne, knieje, co się chylą,
i oddech ich na ustach, i u powiek szept:
Wiesz, miła - po tych gruzach, co przerosły gniew,
będziemy duchów chwilą.
O, bo słychać muzyki i nie takie,
które we fletni grajek przynosi i gra,
to od tarcia skrzydeł, to gdy po rzece kra,
które dopiero kończą się ptakiem.
Nie trzeba śnić, aby ujrzeć płomień w obłoku,
a gdy zobaczysz dłonie bez ramion - też nie sen.
Krążenie jak poczynanie i łuny pęd
i widać tak wyraźnie jak twarz w potoku.
Takie już prawo nam rosnąć czy ginąć,
sok wprowadzać w spalone łodyżki ciał,
gdy przy nas duch. A ja widziałem: stał
nad nieobeschłą kształtu gliną.
Bo w rośnięcie naoczne uwierzyć czym jest,
gdy się tak pręży i zorza wstaje nad nim?
Oto twa głowa na piersi i czuję serca łez,
w każdej z nich anioł ukryty - nim spadnie.
Zgliszcza. Takie już prawo wyrastać z popiołów.
Wiatr rozrzuca kwiaty przejrzyste jak szkło.
Podaj ręce, kochana, które ku temu są,
by się zamykać jak koło.
O lasy niewidzialne, knieje, co się chylą,
i oddech ich na ustach, i u powiek szept:
Wiesz, miła - po tych gruzach, co przerosły gniew,
będziemy duchów chwilą.
O, bo słychać muzyki i nie takie,
które we fletni grajek przynosi i gra,
to od tarcia skrzydeł, to gdy po rzece kra,
które dopiero kończą się ptakiem.
Nie trzeba śnić, aby ujrzeć płomień w obłoku,
a gdy zobaczysz dłonie bez ramion - też nie sen.
Krążenie jak poczynanie i łuny pęd
i widać tak wyraźnie jak twarz w potoku.
Takie już prawo nam rosnąć czy ginąć,
sok wprowadzać w spalone łodyżki ciał,
gdy przy nas duch. A ja widziałem: stał
nad nieobeschłą kształtu gliną.
Bo w rośnięcie naoczne uwierzyć czym jest,
gdy się tak pręży i zorza wstaje nad nim?
Oto twa głowa na piersi i czuję serca łez,
w każdej z nich anioł ukryty - nim spadnie.
Teologia
To ty ciosami piorunów huczałeś
w kowadła zdrętwiałych źrenic,
że czaszki dla lęku były za małe,
a serca za wielkie dla ziemi.
To ty ciskałeś z dłoni jak orkan
kule ogniste na krągły strop,
a w drogi ludzkie sny i ruiny
dymiące jak twój świeży trop.
I zastygałeś w pogromów zgiełk
pośród wędrówek głuchych pokoleń,
aż osaczony lufami szkieł
stanąłeś kroplą wody na stole.
Czymże ty jesteś, gdy w świetle przygasł
ogień zodiaków sypanych z góry,
a natarczywy ciągle napływasz
w szkiełka - tętniącym jądrem komórek?
To ty ciosami piorunów huczałeś
w kowadła zdrętwiałych źrenic,
że czaszki dla lęku były za małe,
a serca za wielkie dla ziemi.
To ty ciskałeś z dłoni jak orkan
kule ogniste na krągły strop,
a w drogi ludzkie sny i ruiny
dymiące jak twój świeży trop.
I zastygałeś w pogromów zgiełk
pośród wędrówek głuchych pokoleń,
aż osaczony lufami szkieł
stanąłeś kroplą wody na stole.
Czymże ty jesteś, gdy w świetle przygasł
ogień zodiaków sypanych z góry,
a natarczywy ciągle napływasz
w szkiełka - tętniącym jądrem komórek?
Rycerz
W noc zjeżoną kwiatami martwego powietrza
nie nasłuchuj, nie jadą rycerze
w zbrojach blasku, w kaskach na wietrze
rozwiewających kity płomieni, a miecze
obronie słabych — tylko w pochwach rdzawych
albo zalane płaszczyznami śniegu,
albo jak gwiazdy pogubione w biegu.
Witaj, a nie płacz mi. Ja zawsze senny,
w nocy skrojony na kształt owych dawnych,
idę w pochodach, w cieniach jak sam ciemnych
i nigdy znaleziony, nigdy wiarą sławny,
a tylko ręce wspieram o ten słup z przestrzeni.
Gram. Jestem rycerz — Boga zamyślenie.
Ach, lądy jak pióropusz dymu ogień wzbija.
Mijam morza rozległe jak błyszczące ryby.
Gwiazdy spadają w ciszę. Psy przed domem wyją
i złote deszcze iskier — jak żuki o szyby.
I czegóż ja dostanę, czegóż pragnę jeszcze,
zamarzły w lodem martwą, niebieskawą przestrzeń?
A szukają i złota, i chleba, szukają,
choć jak krety korzeni, które w słońcu rosną
kwiatami czy rudawą o zachodzie sosną,
i zawsze kopiąc tak — nad ziemię nie dostają.
I podkopując tak — są złej planety jękiem
pod tym pułapem, co jest światła dźwiękiem.
Ja wierząc tak w umarłych żywym obcowanie
i poznając — do krzywdy przykładam miecz rdzawy,
który jest krzywdzie miłość — rozpoznanie
i jest jak pod stopami szatana — kłos trawy,
a choć znam płomień zaklęć jak piorun wśród ciszy,
nie zawołam — w mórz szumie nikt go nie usłyszy.
I tak przez ciało czekam, choć ognia potopy
niby wojsk krwawych skrzydła ciągną czarnym stropem.
I jestem. Czym ja jestem? Wierzący przez małość —
rycerz gór zapomnianych — w zmartwychwstałe ciało.
W noc zjeżoną kwiatami martwego powietrza
nie nasłuchuj, nie jadą rycerze
w zbrojach blasku, w kaskach na wietrze
rozwiewających kity płomieni, a miecze
obronie słabych — tylko w pochwach rdzawych
albo zalane płaszczyznami śniegu,
albo jak gwiazdy pogubione w biegu.
Witaj, a nie płacz mi. Ja zawsze senny,
w nocy skrojony na kształt owych dawnych,
idę w pochodach, w cieniach jak sam ciemnych
i nigdy znaleziony, nigdy wiarą sławny,
a tylko ręce wspieram o ten słup z przestrzeni.
Gram. Jestem rycerz — Boga zamyślenie.
Ach, lądy jak pióropusz dymu ogień wzbija.
Mijam morza rozległe jak błyszczące ryby.
Gwiazdy spadają w ciszę. Psy przed domem wyją
i złote deszcze iskier — jak żuki o szyby.
I czegóż ja dostanę, czegóż pragnę jeszcze,
zamarzły w lodem martwą, niebieskawą przestrzeń?
A szukają i złota, i chleba, szukają,
choć jak krety korzeni, które w słońcu rosną
kwiatami czy rudawą o zachodzie sosną,
i zawsze kopiąc tak — nad ziemię nie dostają.
I podkopując tak — są złej planety jękiem
pod tym pułapem, co jest światła dźwiękiem.
Ja wierząc tak w umarłych żywym obcowanie
i poznając — do krzywdy przykładam miecz rdzawy,
który jest krzywdzie miłość — rozpoznanie
i jest jak pod stopami szatana — kłos trawy,
a choć znam płomień zaklęć jak piorun wśród ciszy,
nie zawołam — w mórz szumie nikt go nie usłyszy.
I tak przez ciało czekam, choć ognia potopy
niby wojsk krwawych skrzydła ciągną czarnym stropem.
I jestem. Czym ja jestem? Wierzący przez małość —
rycerz gór zapomnianych — w zmartwychwstałe ciało.
Z "Pieśni pierwotnych"
I. Głód
Żółte pola. Suche jaszczurki-badyle na drodze,
a zwierzęta do źródeł, gdzie cień wilgotnych leszczyn.
Skrzypią koła pojazdów, gdzie czarne żebra ogrodzeń,
gdzie kołujący piach i suche drzewo trzeszczy.
Och, jaki brzuch niebieski - wydęty bęben zdarzeń,
a oczy czerwone gorączka podpala - polana.
Dni jak deski - to sucho, to twardo płonące w skwarze,
budynki jak biały pożar i wargi, i wiotkie kolana.
Wiotkie kolana do studni, tam żaba płaska jak dłoń,
tam ptaki z wypadłym pierzem i głowy dzieci-embrionów.
Podaj pochodnię, bracie - tam szkielet wyschnięty - koń
dymi. Siekierą rozedrzeć mięso spalone czerwono.
II. Łowy
Konie rżą. Ukośny badyl dymu to prośba w niebo.
Psy przed nami, za nami wioska kobiet łagodnych.
Szybować zielono. Morze - puszcza wymija jak podmuch,
jak podmuch idzie od dębu szczygłów szorstki szczebiot.
Pszczoły dzikie unoszą łupy zdobycznych wypraw.
Wyciągnąć ręce - konary - ramiona wrogich braci.
Na koniach przetniemy krzaki i potok, który przybrał.
Włóż na nas ręce, słońce - czerwony boże i kacie -
równo z karkiem obetniesz głowy. Już w dali szorstko
wzbiera sierść zwierza, co wypadł łamiąc kohorty wiklin.
Lepka jest krew na strzałach i pachnie wodą morską,
kiedy głód warczy - zabijać jest prosto, wesoło i zwykle.
Polany wiotkich cieni, tam dym rozcina nieboskłon
i pot rozcina czoło. Zapalmy fajkę wiśniową.
Szeleszczą świerszcze na świerkach, podchodzą kobiety i z troską
kładą nam ręce we włosy jak w lutnie znużonych łowów.
III. Śmierć
To słońce czerwone z rana spaliło moją tarczę
i łamiąc osty przed domem przechodzi widmo ojca.
Po co lejecie wosk? Na trwogę moją nie starczy
tych dymów. Dusi kadzidło, a czarny kruk przed bramą.
Nie odchodź ode mnie - straszniej
te dęby płyną wprost na mnie
i ciurkiem gwiazda północna spływa mi w prawe oko.
Drzwi otwarte dla strachów. Zamknij te wrota, zamknij.
To bocian ukradł mi ręce i schował w gnieździe głęboko.
Długa jest droga przez puszczę - dajcie krzemienny topór,
wśród wilków bóg mi ucieka, bóg uchodzący jak jeleń.
Dlaczego muszę samotnie przez las przerażeń? Jak sokół
wiruje księżyc
i gwiazdy - ćwieki lodowe na ciele.
I. Głód
Żółte pola. Suche jaszczurki-badyle na drodze,
a zwierzęta do źródeł, gdzie cień wilgotnych leszczyn.
Skrzypią koła pojazdów, gdzie czarne żebra ogrodzeń,
gdzie kołujący piach i suche drzewo trzeszczy.
Och, jaki brzuch niebieski - wydęty bęben zdarzeń,
a oczy czerwone gorączka podpala - polana.
Dni jak deski - to sucho, to twardo płonące w skwarze,
budynki jak biały pożar i wargi, i wiotkie kolana.
Wiotkie kolana do studni, tam żaba płaska jak dłoń,
tam ptaki z wypadłym pierzem i głowy dzieci-embrionów.
Podaj pochodnię, bracie - tam szkielet wyschnięty - koń
dymi. Siekierą rozedrzeć mięso spalone czerwono.
II. Łowy
Konie rżą. Ukośny badyl dymu to prośba w niebo.
Psy przed nami, za nami wioska kobiet łagodnych.
Szybować zielono. Morze - puszcza wymija jak podmuch,
jak podmuch idzie od dębu szczygłów szorstki szczebiot.
Pszczoły dzikie unoszą łupy zdobycznych wypraw.
Wyciągnąć ręce - konary - ramiona wrogich braci.
Na koniach przetniemy krzaki i potok, który przybrał.
Włóż na nas ręce, słońce - czerwony boże i kacie -
równo z karkiem obetniesz głowy. Już w dali szorstko
wzbiera sierść zwierza, co wypadł łamiąc kohorty wiklin.
Lepka jest krew na strzałach i pachnie wodą morską,
kiedy głód warczy - zabijać jest prosto, wesoło i zwykle.
Polany wiotkich cieni, tam dym rozcina nieboskłon
i pot rozcina czoło. Zapalmy fajkę wiśniową.
Szeleszczą świerszcze na świerkach, podchodzą kobiety i z troską
kładą nam ręce we włosy jak w lutnie znużonych łowów.
III. Śmierć
To słońce czerwone z rana spaliło moją tarczę
i łamiąc osty przed domem przechodzi widmo ojca.
Po co lejecie wosk? Na trwogę moją nie starczy
tych dymów. Dusi kadzidło, a czarny kruk przed bramą.
Nie odchodź ode mnie - straszniej
te dęby płyną wprost na mnie
i ciurkiem gwiazda północna spływa mi w prawe oko.
Drzwi otwarte dla strachów. Zamknij te wrota, zamknij.
To bocian ukradł mi ręce i schował w gnieździe głęboko.
Długa jest droga przez puszczę - dajcie krzemienny topór,
wśród wilków bóg mi ucieka, bóg uchodzący jak jeleń.
Dlaczego muszę samotnie przez las przerażeń? Jak sokół
wiruje księżyc
i gwiazdy - ćwieki lodowe na ciele.
* * *
Jesteś o tyle spojrzeń ode mnie.
Jest mi o tyle twych spojrzeń samotniej.
Ciemniej
opada każdy wieczór bez słów,
trudniej słowa rzucone, kwiaty na drodze podnieść.
Cztery spojrzenia ścian miasto zamyka na smutek,
a obce czyny i ludzie ulatują obok.
W którym wieczorze jak ten odnajdę
ciszę przechodzącą przez ugór czasu Bogiem i tobą?
Oto jest znów ulica niedzielna zamknięta w miejski kurz.
Obcy flet kroków, gdzie szopen płacze z okien.
Tak samo, tak samo, tak samo jak kiedyś
niebo patrzy obłe, jak smutek głębokie.
Dni ulatują w trwogę o ciebie,
noc obca gwiazdami zarasta i bladą miejską trawą.
Wiatr wspomnienia - chmurom oderwana gałąź.
A przecież
te same gwiazdy co tam kołyszą noc nad Warszawą.
Mrrrrrr