R.M.Rilke Pieśń samobójcy
Moderator: Tomasz Kowalczyk
- Samotność
- Jak deszcz samotność o zachodzie słońca
paruje z morza, wieczór witająca,
z płaszczyzn rozległych opar swój wytrąca
i w niebie wiecznie samotnym osiada.
Z nieba dopiero na miasto opada.
W dwuznacznej porze nagle padać zacznie.
Uliczki w ranek skręcają nieznacznie,
ciała zaś, które nic w sobie nie widzą,
rozczarowane, siebie się zawstydzą;
a ludzie, co się wzajem nienawidzą,
spać muszą razem - bardziej jeszcze sami:
samotność wtedy spływa potokami
- Jak deszcz samotność o zachodzie słońca
- [size=99px]Rainer Maria Rilke[/size]
- Zapamiętać
- Masz oczy, więc patrz.
Nie uroń ani listeczka z tego okrągłego świata,
ani jednej żyłki z jego delikatnego naskórka,
patrz i zapamiętaj:
to jest dąb, który nigdy nie opuści ziemi,
to jest gwiazda trzymająca twe sny na sznurku,
to jest dom, napuszony jak mądra sowa,
a to mama, wyjmująca gorące ziemniaki z garnka.
- Masz oczy, więc patrz.
- [size=99px]Rainer Maria Rilke[/size]
- Zakończenie
- Dojrzała śmierć.
My jej zarodek
z błogim uśmiechem.
Gdy w sobie życia widzisz sam środek,
ta w środku ciebie
szlochać śmie echem.
- Dojrzała śmierć.
- [size=99px]Rainer Maria Rilke[/size]
Ostatnio zmieniony czw 01 sty, 1970 przez Abi, łącznie zmieniany 1 raz.
Abi, czyje to tłumaczenia?, bo znam te wiersze w przekładzie o niebo lepszym
- M. Jastruna
<img>
- M. Jastruna
<img>
Ostatnio zmieniony czw 01 sty, 1970 przez Anonymous, łącznie zmieniany 1 raz.
Kalinko,
zamieść tłumaczenie M. Jastruna
lubię analizować różnorodne tłumaczenia
ostatnio nawet pokusiłam się pod wpływem wiersza P.A.R.-a "przyprawa"
o ponowne przeczytanie "Diuny", tym razem w tłumaczeniu M. Marszała
i doszłam do wniosku, że wcześniejsze tłumaczenie (wybacz nie pamiętam kogo)
bardziej mnie pochłonęło
jak możesz dołącz jeszcze inne wiersze Rilke do już zamieszczonych przeze mnie
uwielbiam jego liryki
zamieść tłumaczenie M. Jastruna
lubię analizować różnorodne tłumaczenia
ostatnio nawet pokusiłam się pod wpływem wiersza P.A.R.-a "przyprawa"
o ponowne przeczytanie "Diuny", tym razem w tłumaczeniu M. Marszała
i doszłam do wniosku, że wcześniejsze tłumaczenie (wybacz nie pamiętam kogo)
bardziej mnie pochłonęło
jak możesz dołącz jeszcze inne wiersze Rilke do już zamieszczonych przeze mnie
uwielbiam jego liryki
- Poeta
- [size=99px](przekład Adam Pomorski)[/size]
- Umykasz, godzino, zanim cię złowię.
Rani skrzydłem ulotny cień.
Samotnemu: cóż mi po słowie?
na cóż mi noc? na cóż mi dzień?
Miłej ani domu, o którym śnię,
niczego w życiu nie posiadam.
Wszystko, do czego się przykładam,
bogaci się na mnie i trwoni mnie.
- Umykasz, godzino, zanim cię złowię.
- [size=99px]Rainer Maria Rilke[/size]
Ostatnio zmieniony czw 01 sty, 1970 przez Abi, łącznie zmieniany 1 raz.
Samotność
(przekład Janina Brzostowska)
Samotność jest jak deszcz.
Z morza powstaje, aby spotkać zmierzch;
z równin niezmiernie szerokich, dalekich,
w rozległe niebo nieustannie wzrasta.
Dopiero z nieba opada na miasta.
Mży nieustannie w godzinę przedświtu,
kiedy ulice biegną witać ranek,
i kiedy ciała nie znalazłszy nic,
od siebie odsuwają się rozczarowane;
i kiedy ludzie, co się nienawidzą,
spać muszą razem - bardzie jeszcze sami:
samotność płynie całymi rzekami.
Zgaś moje oczy
Zgaś moje oczy, ja Cię widzieć mogę
Uszy zatrzaśnij, ja Ciebie usłyszę
I ja do Ciebie bez nóg znajdę drogę
I bez ust krzyk mój cisnę w Twoja ciszę
Ręce mi odrąb, a ja Cię pochwycę
Ja Cię pochwycę sercem jak ramieniem
Zawrzyj mi serce, mózgiem Cię zdobędę
A skoro mózg mi wypalisz płomieniem
Ja na krwi mojej Ciebie nosić będę
Co do drugiego wiersza to nie wiem, czyj to przekład, ale jest przepiękny.
(przekład Janina Brzostowska)
Samotność jest jak deszcz.
Z morza powstaje, aby spotkać zmierzch;
z równin niezmiernie szerokich, dalekich,
w rozległe niebo nieustannie wzrasta.
Dopiero z nieba opada na miasta.
Mży nieustannie w godzinę przedświtu,
kiedy ulice biegną witać ranek,
i kiedy ciała nie znalazłszy nic,
od siebie odsuwają się rozczarowane;
i kiedy ludzie, co się nienawidzą,
spać muszą razem - bardzie jeszcze sami:
samotność płynie całymi rzekami.
Zgaś moje oczy
Zgaś moje oczy, ja Cię widzieć mogę
Uszy zatrzaśnij, ja Ciebie usłyszę
I ja do Ciebie bez nóg znajdę drogę
I bez ust krzyk mój cisnę w Twoja ciszę
Ręce mi odrąb, a ja Cię pochwycę
Ja Cię pochwycę sercem jak ramieniem
Zawrzyj mi serce, mózgiem Cię zdobędę
A skoro mózg mi wypalisz płomieniem
Ja na krwi mojej Ciebie nosić będę
Co do drugiego wiersza to nie wiem, czyj to przekład, ale jest przepiękny.
Ostatnio zmieniony czw 01 sty, 1970 przez Anonymous, łącznie zmieniany 1 raz.
- wprowadzenie
- [size=99px](przekład Adam Pomorski)[/size]
- Ktokolwiek jesteś, z domu o wieczorze,
ze znanych kątów wyjdź i stań na dworze;
dom twój przed sobą ma tylko przestworze:
ktokolwiek jesteś.
Oczyma teraz znużonymi, które
z progiem szczerbatym zwykły się rachować,
smukłe, samotne drzewo dźwignij w górę
i czarnym kształtem w niebo je wyprowadź.
Oto stworzyłeś świat, co jest potężny,
co się z milczenia niby słowo rodzi.
Gdy wola twoja treści w nim dochodzi,
on już twym czułym oczom niedosiężny...
- Ktokolwiek jesteś, z domu o wieczorze,
- [size=99px]Rainer Maria Rilke[/size]
Ostatnio zmieniony czw 01 sty, 1970 przez Abi, łącznie zmieniany 1 raz.
Rainer Maria Rilke
Pieśń samobójcy
A więc jeszcze chwila.
Że też zawsze musicie mnie odcinać
od pętli.
Ostatnio stałem już na progu
i już wlewał się w moje wnętrzności
słodki podmuch wieczności.
Łyżką przed moją wargą,
pragną w trzewia życie na siłę lać.
Nie, nie chcę, upieram się twardo,
pozwólcie mi się na nie wyrzygać.
Tak, wiem, życie to szczególny dar
i świat to garnek pełen żarcia.
A mnie mdli ten życia czar,
głowę wypełnia rozdarciem.
Innych zachwyca, mnie żre jak rdza
zrozumcie, można nim gardzić.
Conajmniej teraz przez tysiąc lat,
diety mi trzeba najbardziej.
Tłumaczył Eugen Jelonek
Pieśń samobójcy
A więc jeszcze chwila.
Że też zawsze musicie mnie odcinać
od pętli.
Ostatnio stałem już na progu
i już wlewał się w moje wnętrzności
słodki podmuch wieczności.
Łyżką przed moją wargą,
pragną w trzewia życie na siłę lać.
Nie, nie chcę, upieram się twardo,
pozwólcie mi się na nie wyrzygać.
Tak, wiem, życie to szczególny dar
i świat to garnek pełen żarcia.
A mnie mdli ten życia czar,
głowę wypełnia rozdarciem.
Innych zachwyca, mnie żre jak rdza
zrozumcie, można nim gardzić.
Conajmniej teraz przez tysiąc lat,
diety mi trzeba najbardziej.
Tłumaczył Eugen Jelonek
Ostatnio zmieniony czw 01 sty, 1970 przez judzin, łącznie zmieniany 1 raz.
Jeden z najwspanialszych liryków! Z pewnością najbliższy mojemu sercu spośród poetów niemieckojęzycznych... Dzięki za przypomnienie!
Pozdrawiam
Tomek
Pozdrawiam
Tomek
Ostatnio zmieniony czw 01 sty, 1970 przez Tomasz Kowalczyk, łącznie zmieniany 1 raz.
- Mariola Kruszewska
- Posty: 12383
- Rejestracja: czw 24 lip, 2008
- Lokalizacja: Mińsk Mazowiecki
Rozumiem, że zbieżność fonetyczna Twojego nicka i imienia tłumacza nieprzypadkowa?
Artyzmu tłumaczenia nie ocenię, bo po niemiecku tyle, co z filmów wojennych.
Witaj w Ogrodzie.
Artyzmu tłumaczenia nie ocenię, bo po niemiecku tyle, co z filmów wojennych.
Witaj w Ogrodzie.
Ostatnio zmieniony czw 01 sty, 1970 przez Mariola Kruszewska, łącznie zmieniany 1 raz.
Ojcze nasz, (...) przyjdź królestwo Twoje.
Nie uczę, nie mam patentu na rację. emde
Nie uczę, nie mam patentu na rację. emde
Rainer Maria Rilke
Abisag
I
Leżała. Jej dziecięce ramiona
przywiązały służebnice do starego ciała,
które godzinami słodko ogrzewała,
zwiędłą jego twarzą trochę przestraszona.
Pod licem brodatym czasem uśmiech gasi,
gdy sowa zapłacze żałośnie wśród ćmy;
coś wypełza i patrzy i o nią się łasi,
pełne namiętności świecą w mroku kły.
Gwiazdy migotały jak to gwiazdy nocą,
zapach się cudowny błąkał od alkowy,
znaki ktoś wysyła zasłoną szamocząc,
jej wzrok sunie cicho i znaki te łowi.
Lecz ona przy mrocznym staruchu zostaje
odarta z nadziei nocnego spełnienia,
zimne księcia łono ogrzewa wytrwale,
dziewicza i lekka jak duszy westchnienia.
II
O dniu przebrzmiałym rozmyślał król tak,
czynach chwalebnych, niespelnionej chuci,
o suce ulubionej szybkiej jak ptak –
Wieczorem nad królem wygięła Abisag
swoje ciało. Cale życie króla było jak,
opuszczony brzeg, które morze cuci
leżące pod gwiazdami jej uśpionych piersi.
Jako znawca kobiet widzi on od razu,
spod brwi wiszących nad posępną twarzą,
nieruchome usta spragnione pieszczoty;
jej zmysłowość giętką jako młody pęd,
nie szuka z nim żadnej miłosnej wspólnoty.
Przeszyty mrozem, słuchal jak pies, i
zbierał resztki sił w swej stygnącej krwi.
Tłumaczyl Eugen Jelonek
Abisag
I
Leżała. Jej dziecięce ramiona
przywiązały służebnice do starego ciała,
które godzinami słodko ogrzewała,
zwiędłą jego twarzą trochę przestraszona.
Pod licem brodatym czasem uśmiech gasi,
gdy sowa zapłacze żałośnie wśród ćmy;
coś wypełza i patrzy i o nią się łasi,
pełne namiętności świecą w mroku kły.
Gwiazdy migotały jak to gwiazdy nocą,
zapach się cudowny błąkał od alkowy,
znaki ktoś wysyła zasłoną szamocząc,
jej wzrok sunie cicho i znaki te łowi.
Lecz ona przy mrocznym staruchu zostaje
odarta z nadziei nocnego spełnienia,
zimne księcia łono ogrzewa wytrwale,
dziewicza i lekka jak duszy westchnienia.
II
O dniu przebrzmiałym rozmyślał król tak,
czynach chwalebnych, niespelnionej chuci,
o suce ulubionej szybkiej jak ptak –
Wieczorem nad królem wygięła Abisag
swoje ciało. Cale życie króla było jak,
opuszczony brzeg, które morze cuci
leżące pod gwiazdami jej uśpionych piersi.
Jako znawca kobiet widzi on od razu,
spod brwi wiszących nad posępną twarzą,
nieruchome usta spragnione pieszczoty;
jej zmysłowość giętką jako młody pęd,
nie szuka z nim żadnej miłosnej wspólnoty.
Przeszyty mrozem, słuchal jak pies, i
zbierał resztki sił w swej stygnącej krwi.
Tłumaczyl Eugen Jelonek
Ostatnio zmieniony czw 01 sty, 1970 przez judzin, łącznie zmieniany 1 raz.
Tak emde, zdarza mi się czasem popełnić jakieś tłumaczenie, Rilkego hołubię jak mało kogo bo należy do największych z największych. Pozdrawiam i życze dużo dobrego.
judzin
judzin
Ostatnio zmieniony czw 01 sty, 1970 przez judzin, łącznie zmieniany 1 raz.
To, co mnie od lat najbardziej wzrusza i do czego wracam regularnie, to "Sonety do Orfeusza". Coś absolutnie pięknego, natchnionego...
Sonety do Orfeusza
Część pierwsza
IV
O wy czujący, wstąpcie też niekiedy
w to tchnienie, które nie zna waszych ust.
Niech się na waszych policzkach rozdzieli
i niech za wami zadrży, połączone znów.
O wy szczęśliwi, wy rozradowani,
którzy początkiem serc się być zdajecie.
Łuk drżących strzał i lotnej strzały cele,
i wiecznie lśni wasz uśmiech zapłakany.
Nie bójcie się cierpienia, bólu ni ciężaru,
zwróćcie go śmiało macierzystej ziemi;
ciężkie są góry i ciężkie są morza.
Nawet, co dziećmi je sadzicie, drzewa,
od dawna są za ciężkie; ich nie uniesiecie.
Ale powietrze... Ale przestrzeń wolna...
IX
Tylko kto lirę wzniósł
też pośród cieni,
ten nieskończony hołd
godnie wypełni.
Kto z umarłymi mak
jadał z ich grzędy,
tego najlżejszy ton
nie zdradzi nigdy.
Choćby odbicie w jeziorze
się rozpłynęło:
Obrazu strzeż.
Bo w oboim żywiole
głosy dopiero
idą przez wieki.
XIV
Pielęgnujemy kwiaty, grona i owoce.
Nie tylko mową lata mówią coś wytrwale.
Z ciemności wstaje objawienie barwne
i blask zazdrości błyśnie na nim może
umarłych, którzy ziemi dają siłę.
O ich udziale cóż naprawdę wiemy?
To ich odwieczny zwyczaj, aby glinę
swą wolną kością przenikać do głębi.
Pytanie tylko: czy są temu chętni?...
Czy owoc grozi, niewolników dzieło,
nam, dumnym panom, zaciśniętą pięścią?
Czy są panami ci, co śpiący u korzeni
niosą nam w swej hojności w podarunku
coś z niemej siły i coś z pocałunku?
XIX
Szybko się zmienia świat
jak chmur pochody,
co dokonane, gna
w pierwotne strony.
Lecz nad zmianę i bieg
wolniej i wyżej
trwa jeszcze twój pra-śpiew,
Bóg sprzyja lirze.
Cierpienia nierozpoznane,
miłość niewyuczona,
a śmierć jest nam obca,
nieodsłonięta, daleka.
Tylko pieśń nad krainą
wysławia i uświęca.
XXV
Ciebie chciałbym już teraz, ciebie, którą poznałem
jako kwiat, którego próżno mi szukać imienia,
jeszcze raz jeden wspomnieć i wam ukazać, wyrwaną,
piękną współtowarzyszkę krzyku niewstrrzymanego.
Wpierw tancerka, co nagle, ciałem pełnym wahania
zastygła, jakby spiż wlać w jej istnienie dziewczęce;
nasłuchiwała, strapiona -. Wtem, z wyższego nadania
wtargnęła muzyka w jej odmienione serce.
Choroba była blisko. Owładnięta cienim,
mroczna krew napierała, lecz jakby dwuznacznie
pędziła wprost ku swojej wiosennej naturze.
Dalej i dalej, upadkiem wstrzymana i mrokiem,
jaśniała ziemsko. Aż w serca straszliwej kołatce
wkroczyła w bramę otwartą okruntnie.
XXVI
Ty zaś. o boski, ty do końca muzyką przejęty,
kiedy cię opadł rój menad pogardą dyszących,
harmonią ich wrzask zagłuszyłeś, o piękny,
i wzniósł się ze zniszczenia twój śpiew budujący.
Żadna nie zdruzgotała ci głowy ni liry.
Jakkolwiek się miotały, a ostre kamienie,
które na twoje serce ciskały zaciekle,
u piersi łagodniały, by słuchać muzyki.
I w końcu cię zatłukły, w zemście rozjątrzone,
gdy jeszcze dźwięk twój we lwach się trzymał i skałach,
w ptakach i drzewach. Tam śpiewasz wciąż dalej.
O boże utracony! Nieskończony tropie!
Tylko że cię na koniec wrogość rozszarpała,
czuli słuchacze, jesteśmy natury ustami.
(tłumaczenie: Andrzej Lam)
Sonety do Orfeusza
Część pierwsza
IV
O wy czujący, wstąpcie też niekiedy
w to tchnienie, które nie zna waszych ust.
Niech się na waszych policzkach rozdzieli
i niech za wami zadrży, połączone znów.
O wy szczęśliwi, wy rozradowani,
którzy początkiem serc się być zdajecie.
Łuk drżących strzał i lotnej strzały cele,
i wiecznie lśni wasz uśmiech zapłakany.
Nie bójcie się cierpienia, bólu ni ciężaru,
zwróćcie go śmiało macierzystej ziemi;
ciężkie są góry i ciężkie są morza.
Nawet, co dziećmi je sadzicie, drzewa,
od dawna są za ciężkie; ich nie uniesiecie.
Ale powietrze... Ale przestrzeń wolna...
IX
Tylko kto lirę wzniósł
też pośród cieni,
ten nieskończony hołd
godnie wypełni.
Kto z umarłymi mak
jadał z ich grzędy,
tego najlżejszy ton
nie zdradzi nigdy.
Choćby odbicie w jeziorze
się rozpłynęło:
Obrazu strzeż.
Bo w oboim żywiole
głosy dopiero
idą przez wieki.
XIV
Pielęgnujemy kwiaty, grona i owoce.
Nie tylko mową lata mówią coś wytrwale.
Z ciemności wstaje objawienie barwne
i blask zazdrości błyśnie na nim może
umarłych, którzy ziemi dają siłę.
O ich udziale cóż naprawdę wiemy?
To ich odwieczny zwyczaj, aby glinę
swą wolną kością przenikać do głębi.
Pytanie tylko: czy są temu chętni?...
Czy owoc grozi, niewolników dzieło,
nam, dumnym panom, zaciśniętą pięścią?
Czy są panami ci, co śpiący u korzeni
niosą nam w swej hojności w podarunku
coś z niemej siły i coś z pocałunku?
XIX
Szybko się zmienia świat
jak chmur pochody,
co dokonane, gna
w pierwotne strony.
Lecz nad zmianę i bieg
wolniej i wyżej
trwa jeszcze twój pra-śpiew,
Bóg sprzyja lirze.
Cierpienia nierozpoznane,
miłość niewyuczona,
a śmierć jest nam obca,
nieodsłonięta, daleka.
Tylko pieśń nad krainą
wysławia i uświęca.
XXV
Ciebie chciałbym już teraz, ciebie, którą poznałem
jako kwiat, którego próżno mi szukać imienia,
jeszcze raz jeden wspomnieć i wam ukazać, wyrwaną,
piękną współtowarzyszkę krzyku niewstrrzymanego.
Wpierw tancerka, co nagle, ciałem pełnym wahania
zastygła, jakby spiż wlać w jej istnienie dziewczęce;
nasłuchiwała, strapiona -. Wtem, z wyższego nadania
wtargnęła muzyka w jej odmienione serce.
Choroba była blisko. Owładnięta cienim,
mroczna krew napierała, lecz jakby dwuznacznie
pędziła wprost ku swojej wiosennej naturze.
Dalej i dalej, upadkiem wstrzymana i mrokiem,
jaśniała ziemsko. Aż w serca straszliwej kołatce
wkroczyła w bramę otwartą okruntnie.
XXVI
Ty zaś. o boski, ty do końca muzyką przejęty,
kiedy cię opadł rój menad pogardą dyszących,
harmonią ich wrzask zagłuszyłeś, o piękny,
i wzniósł się ze zniszczenia twój śpiew budujący.
Żadna nie zdruzgotała ci głowy ni liry.
Jakkolwiek się miotały, a ostre kamienie,
które na twoje serce ciskały zaciekle,
u piersi łagodniały, by słuchać muzyki.
I w końcu cię zatłukły, w zemście rozjątrzone,
gdy jeszcze dźwięk twój we lwach się trzymał i skałach,
w ptakach i drzewach. Tam śpiewasz wciąż dalej.
O boże utracony! Nieskończony tropie!
Tylko że cię na koniec wrogość rozszarpała,
czuli słuchacze, jesteśmy natury ustami.
(tłumaczenie: Andrzej Lam)
Mnie są bardzo bliskie "Elegie duinejskie" w przekładzie Bernarda Antochewicza.
Oto pierwsza elegia:
Kto, gdybym krzyczał, usłyszałby mnie wśród zastępów anielskich?
i gdyby nawet któryś anioł nagle przygarnął mnie do serca, umarłbym,
porażony jego potężniejszym istnieniem. Piękno bowiem jest jedynie
przerażenia początkiem, który potrafimy jeszcze znieść,
i podziwiamy je, bo gardzi łaskawie naszym unicestwieniem.
Każdy anioł jest straszny. I tak przeczekuję połykając
ciemnego płaczu głos wabiący. Kto więc jest naszą potrzebą?
Nie aniołowie, nie ludzie, a zmyślne zwierzęta spostrzegają już,
że nie czujemy się pewni w objaśnianym nam świecie.
Zostanie nam może jakieś drzewo na zboczu,
byśmy je co dzień widzieli, zostanie wczorajsza ulica
i obmierzła wierność jakiegoś przyzwyczajenia,
które się w nas zadomowiło, więc pozostało i nie odeszło.
O, i noc, noc - gdy wiatr wszechświata pełen
lecąc trawi naszą twarz - komu nie zostałaby ona, wytęskniona,
łagodnie rozczarowująca, która z trudem
opiera się pojedynczemu sercu. Czy lżejsza jest kochającym?
Ach, oni wzajem sobie zakrywają swój los.
Nie wiesz tego jeszcze? Próżnię, którą trzymasz w ramionach,
dorzuć przestworzom, którymi oddychamy, być może ptaki
lotem dotykalniejszym poczują obszerniejsze powietrze.
Tak, wiosny zapewne żądały ciebie. I były gwiazdy,
które ośmielały cię, dotykając wręcz. Fala wysoka,
która wynurzała się z Minionego ku tobie, lub muzyką oddające się
skrzypce, gdy mijałeś otwarte okno. Wszystko to było nakazem.
Czy sprostałeś trudom? Czy nie byłes wciąż jeszcze rozproszonym oczekiwaniem,
jakby ci wszystko zapowiadało umiłowaną kobietę?
(Gdzie chcesz ją ukryć, skoro wielkie i obce myśli ciągle
odchodzą i nachodzą ciebie i nieraz pozostają na noc.)
Gdy tęsknić zaczniesz, opiewaj kochających, bo wciąż jeszcze nie dość jest
nieśmiertelne ich sławne uczucie.
I tych opuszczonych, którym zazdrościsz niemal,
a których znajdowałeś bardziej miłymi niż dane to jest sytym.
Zaczynaj, wciąż zaczynaj od nowa nieosiągalny hymn;
wiedz: przetrwa bohater, bo nawet kres jego powodem
był mu jedynie, by istnieć w ostatnim narodzeniu.
Ale kochających zabiera na powrót wyczerpane łono natury,
jakby jej sił brakło, aby dzieło powtórzyć.
Czy dość myślałeś o Gasparze Stampa, i o tym, że którejkolwiek
z dziewcząt, którą opuścił kochanek wzniosły przykład
tej kochanki, podtrzyma uczucie: obym
stał się jak ona?
Czyż te najstarsze cierpienia nie winny nam wreszcie
obficiej owocować? Czy nie czas już, byśmy kochając
uwalniali się od ukochanego i mimo drżenia przetrwali:
jak strzała, która opiera się cięciwie,
aby spięta w odskoku być już czymś więcej niż sobą. Nie ma dla nas zatrzymania.
Głosy, głosy. Serce moje, wsłuchuj się, jak wsłuchiwali się
jedynie święci: póki wezwanie potężne nie uniosło ich nad ziemię,
lecz oni, Nieprawdopodobni, klęczeli nadal na nic nie bacząc
w zasłyszeniu. I nie po to, byś wytrzymało głos Boga.
Ale słuchaj wiewu przeciągłego, wieści nieprzerwanej,
która się z ciszy wyłania. To od młodych zmarłych teraz biegnie
ku tobie szum. W którymkolwiek byłeś kościele
w Rzymie lub Neapolu, czyż nie przemówił do ciebie
spokojnym głosem ich los? Albo napis, wyjawiający
powagę swych słów, jak niedawno tablica w Santa Maria Formoza.
Czego żądają ode mnie? Abym zdjął cicho pozór krzywdy,
który krępuje czasem nieskazitelne ruchy ich duchów.
Nie mieszkać już więcej na ziemi, to doprawdy niepojęte,
i nie powtarzać zwyczajów ledwo przyswojonych,
różom i innym odrębnie obiecującym rzeczom.
Nigdy już nie dawać znaczeń przyszłej ludzkości,
i tym, czym się było w nieustannie przerażonych rękach,
nie być więcej i nawet imię własne precz odrzucić
jak połamaną zabawke. I nie ponawiać więcej życzeń.
I widzieć zdumiewający, nieskrępowany ruch w przestrzeni
wszystkiego, co przedtem tkwiło w zamknięciu.
A śmierć nasza mozołem jest i ciągłym doganianiem,
aby z wolna wczuwać się w wieczność.
Lecz wszyscy żywi popełniają ten błąd zbyt mocno odróżniając.
Powiadają, że aniołowie nie wiedzą często, czy idą
wśród żywych, czy umarłych.
Prąd odwieczny wciąż porywa z sobą wszystkie pokolenia
z jednego obszaru w drugi i tłumi ich głosy w obydwu.
Wreszcie owi przedwcześnie zmarli nie żądają nas więcej
i lekko odwykają od ziemi, tak jak łagodnie odwyka się
od piersi matki. Lecz my, którym potrzebne są wielkie
tajemnice, którym żałoba bywa natchnieniem duszy,
czy bez nich moglibyśmy istnieć?
Czy daremnie trwa legenda, że ongiś po Linosie
skargi żałobnej pierwsza śmiała muzyka
przeniknęła jałową martwotę, że najpierw w przestrzeni
przerażonej, z której na zawsze wyszedł nagle
niemal boski młodzieniec, poruszona próżnia
potoczyła się falą, która nas teraz porywa, pociesza, wspiera.
Oto pierwsza elegia:
Kto, gdybym krzyczał, usłyszałby mnie wśród zastępów anielskich?
i gdyby nawet któryś anioł nagle przygarnął mnie do serca, umarłbym,
porażony jego potężniejszym istnieniem. Piękno bowiem jest jedynie
przerażenia początkiem, który potrafimy jeszcze znieść,
i podziwiamy je, bo gardzi łaskawie naszym unicestwieniem.
Każdy anioł jest straszny. I tak przeczekuję połykając
ciemnego płaczu głos wabiący. Kto więc jest naszą potrzebą?
Nie aniołowie, nie ludzie, a zmyślne zwierzęta spostrzegają już,
że nie czujemy się pewni w objaśnianym nam świecie.
Zostanie nam może jakieś drzewo na zboczu,
byśmy je co dzień widzieli, zostanie wczorajsza ulica
i obmierzła wierność jakiegoś przyzwyczajenia,
które się w nas zadomowiło, więc pozostało i nie odeszło.
O, i noc, noc - gdy wiatr wszechświata pełen
lecąc trawi naszą twarz - komu nie zostałaby ona, wytęskniona,
łagodnie rozczarowująca, która z trudem
opiera się pojedynczemu sercu. Czy lżejsza jest kochającym?
Ach, oni wzajem sobie zakrywają swój los.
Nie wiesz tego jeszcze? Próżnię, którą trzymasz w ramionach,
dorzuć przestworzom, którymi oddychamy, być może ptaki
lotem dotykalniejszym poczują obszerniejsze powietrze.
Tak, wiosny zapewne żądały ciebie. I były gwiazdy,
które ośmielały cię, dotykając wręcz. Fala wysoka,
która wynurzała się z Minionego ku tobie, lub muzyką oddające się
skrzypce, gdy mijałeś otwarte okno. Wszystko to było nakazem.
Czy sprostałeś trudom? Czy nie byłes wciąż jeszcze rozproszonym oczekiwaniem,
jakby ci wszystko zapowiadało umiłowaną kobietę?
(Gdzie chcesz ją ukryć, skoro wielkie i obce myśli ciągle
odchodzą i nachodzą ciebie i nieraz pozostają na noc.)
Gdy tęsknić zaczniesz, opiewaj kochających, bo wciąż jeszcze nie dość jest
nieśmiertelne ich sławne uczucie.
I tych opuszczonych, którym zazdrościsz niemal,
a których znajdowałeś bardziej miłymi niż dane to jest sytym.
Zaczynaj, wciąż zaczynaj od nowa nieosiągalny hymn;
wiedz: przetrwa bohater, bo nawet kres jego powodem
był mu jedynie, by istnieć w ostatnim narodzeniu.
Ale kochających zabiera na powrót wyczerpane łono natury,
jakby jej sił brakło, aby dzieło powtórzyć.
Czy dość myślałeś o Gasparze Stampa, i o tym, że którejkolwiek
z dziewcząt, którą opuścił kochanek wzniosły przykład
tej kochanki, podtrzyma uczucie: obym
stał się jak ona?
Czyż te najstarsze cierpienia nie winny nam wreszcie
obficiej owocować? Czy nie czas już, byśmy kochając
uwalniali się od ukochanego i mimo drżenia przetrwali:
jak strzała, która opiera się cięciwie,
aby spięta w odskoku być już czymś więcej niż sobą. Nie ma dla nas zatrzymania.
Głosy, głosy. Serce moje, wsłuchuj się, jak wsłuchiwali się
jedynie święci: póki wezwanie potężne nie uniosło ich nad ziemię,
lecz oni, Nieprawdopodobni, klęczeli nadal na nic nie bacząc
w zasłyszeniu. I nie po to, byś wytrzymało głos Boga.
Ale słuchaj wiewu przeciągłego, wieści nieprzerwanej,
która się z ciszy wyłania. To od młodych zmarłych teraz biegnie
ku tobie szum. W którymkolwiek byłeś kościele
w Rzymie lub Neapolu, czyż nie przemówił do ciebie
spokojnym głosem ich los? Albo napis, wyjawiający
powagę swych słów, jak niedawno tablica w Santa Maria Formoza.
Czego żądają ode mnie? Abym zdjął cicho pozór krzywdy,
który krępuje czasem nieskazitelne ruchy ich duchów.
Nie mieszkać już więcej na ziemi, to doprawdy niepojęte,
i nie powtarzać zwyczajów ledwo przyswojonych,
różom i innym odrębnie obiecującym rzeczom.
Nigdy już nie dawać znaczeń przyszłej ludzkości,
i tym, czym się było w nieustannie przerażonych rękach,
nie być więcej i nawet imię własne precz odrzucić
jak połamaną zabawke. I nie ponawiać więcej życzeń.
I widzieć zdumiewający, nieskrępowany ruch w przestrzeni
wszystkiego, co przedtem tkwiło w zamknięciu.
A śmierć nasza mozołem jest i ciągłym doganianiem,
aby z wolna wczuwać się w wieczność.
Lecz wszyscy żywi popełniają ten błąd zbyt mocno odróżniając.
Powiadają, że aniołowie nie wiedzą często, czy idą
wśród żywych, czy umarłych.
Prąd odwieczny wciąż porywa z sobą wszystkie pokolenia
z jednego obszaru w drugi i tłumi ich głosy w obydwu.
Wreszcie owi przedwcześnie zmarli nie żądają nas więcej
i lekko odwykają od ziemi, tak jak łagodnie odwyka się
od piersi matki. Lecz my, którym potrzebne są wielkie
tajemnice, którym żałoba bywa natchnieniem duszy,
czy bez nich moglibyśmy istnieć?
Czy daremnie trwa legenda, że ongiś po Linosie
skargi żałobnej pierwsza śmiała muzyka
przeniknęła jałową martwotę, że najpierw w przestrzeni
przerażonej, z której na zawsze wyszedł nagle
niemal boski młodzieniec, poruszona próżnia
potoczyła się falą, która nas teraz porywa, pociesza, wspiera.