Polska biało-czerwona
: czw 05 lip, 2012
Kiedy na początku czerwca ujrzałam pierwszy raz na ulicy samochód mknący z wesoło furkoczącą u drzwi narodową flagą (a raczej flażką), w mojej głowie otworzył się kalendarz świąt państwowych i lokalnych. Nie znalazłam w nim, rzecz jasna, żadnego uzasadnienia dla biało-czerwonej dekoracji, nawet dla spóźnionych obchodów dni naszego miasta. Ponadto kto dziś przystraja samochód z okazji np. Święta Odzyskania Niepodległości, skoro nawet flagi wywieszone na budynkach nie porażają ilością? Dopiero wylegujący się pod tylną szybą szalik z dumnym napisem oświecił moje blond komórki. No jest, święto, nie lokalne, nie państwowe, OGÓLNONARODOWE. Drogi Polaku, chcesz czy nie, lubisz piłkę nożną czy nie, zostałeś włączony w narodowy biznes zwany EURO 2012.
Kup koszulkę. Z orłem małym lub rozpostartym na całą dumnie wypiętą pierś. Wywieś flagę, nieważne, że do końca nie wiadomo – flaga to czy reklama piwa. Kup perukę, biało-czerwonego baranka, byś nie wyrwał własnych włosów, gdy przyjdzie ku temu sposobność. Do baranka w komplecie czapeczka, najlepiej w stylu Stańczyk. Szanując gardło, zaopatrz się w gwizdek, rączki-klapaczki braw i trąbkę. Jeszcze jakiś balonik ewentualnie wspomniana flażka, szalik na ramiona i barwy na twarz. Teraz można cię nazwać prawdziwym kibicem. Biznes się cieszy i zaciera rączki. Taka okazja zdarza się tylko raz.
Oglądanie w domu transmisji telewizyjnych jest archaiczne, be, passé i démodé. Modne stało się oglądanie gromadne, kumulujące emocje i integrujące naród, najlepiej w strefie kibica. Tu znów biznes się cieszy, bo zrypane dopingiem gardło domaga się pić, oczywiście pić szczęśliwie wytypowaną markę. Najczęściej tę samą, która pcha się nam przed oczy i uszy w przerwach reklamowych - proszę nie sądzić, że 15 minut dzielących mecz na połówki ma inny cel. A w gromadzie jak to w gromadzie - różne typy człowieka kibicującego. Jedni przyszli na serio oglądać mecz i ci mieli najgorzej, bo po sąsiedzku znaleźli się kibice niedzielni (porównanie z niedzielnymi kierowcami jak najbardziej uzasadnione), prawdziwi pseudokibice, którzy po trzydziestu minutach dziwili się, że to jeszcze nie koniec – ci znali się na futbolu najlepiej. Przyszły również panienki-lansjerki, ubrane wcale nie na różowo – nawet można by im współczuć tych nudnych katuszy, przez jakie musiały przechodzić, by być na topie, gdyby nie ich egzaltacje na pokaz i bezustanne trajkotanie o shoppingu, kosmetykach i smażeniu krewetek. Choć z drugiej strony porównując owe monologi z wywodami tzw. znawców piłki nożnej, starych wyjadaczy, mentorów, nie wiem, który bełkot bardziej działa na nerwy. Poziom decybeli rośnie w miarę wypitych puszek i butelek szczęśliwie wytypowanej marki. Emocje również, a te zależne są od wyniku. Niezależnie od wyniku każdy czuje się bratem zjednoczonym w jednej wielkiej narodowej sprawie.
Rozdmuchane przez media (ech, te buńczucznie brzmiące zapewnienia dziennikarzy i gości dziennikarzy o drużynie mistrzów, jakiej jeszcze nie mieliśmy) rozdęte marzenia o co najmniej jednym uchu pucharu rozbiły się już po trzech meczach. Na samochodach drastycznie spadła ilość furkoczących chorągiewek, a te, które pozostały, postrzępione jakieś takie i wyblakłe. Szkoda, że taka biało-czerwona spontaniczność, poczucie jedności narodowej nie wybucha z okazji narodowych świąt, a tych obywateli, którzy 11 listopada wychodzą na ulice z flagami, by manifestować swoją polskość, nie nazywa się kibicami polskości, tylko zupełnie, zupełnie inaczej.
Kup koszulkę. Z orłem małym lub rozpostartym na całą dumnie wypiętą pierś. Wywieś flagę, nieważne, że do końca nie wiadomo – flaga to czy reklama piwa. Kup perukę, biało-czerwonego baranka, byś nie wyrwał własnych włosów, gdy przyjdzie ku temu sposobność. Do baranka w komplecie czapeczka, najlepiej w stylu Stańczyk. Szanując gardło, zaopatrz się w gwizdek, rączki-klapaczki braw i trąbkę. Jeszcze jakiś balonik ewentualnie wspomniana flażka, szalik na ramiona i barwy na twarz. Teraz można cię nazwać prawdziwym kibicem. Biznes się cieszy i zaciera rączki. Taka okazja zdarza się tylko raz.
Oglądanie w domu transmisji telewizyjnych jest archaiczne, be, passé i démodé. Modne stało się oglądanie gromadne, kumulujące emocje i integrujące naród, najlepiej w strefie kibica. Tu znów biznes się cieszy, bo zrypane dopingiem gardło domaga się pić, oczywiście pić szczęśliwie wytypowaną markę. Najczęściej tę samą, która pcha się nam przed oczy i uszy w przerwach reklamowych - proszę nie sądzić, że 15 minut dzielących mecz na połówki ma inny cel. A w gromadzie jak to w gromadzie - różne typy człowieka kibicującego. Jedni przyszli na serio oglądać mecz i ci mieli najgorzej, bo po sąsiedzku znaleźli się kibice niedzielni (porównanie z niedzielnymi kierowcami jak najbardziej uzasadnione), prawdziwi pseudokibice, którzy po trzydziestu minutach dziwili się, że to jeszcze nie koniec – ci znali się na futbolu najlepiej. Przyszły również panienki-lansjerki, ubrane wcale nie na różowo – nawet można by im współczuć tych nudnych katuszy, przez jakie musiały przechodzić, by być na topie, gdyby nie ich egzaltacje na pokaz i bezustanne trajkotanie o shoppingu, kosmetykach i smażeniu krewetek. Choć z drugiej strony porównując owe monologi z wywodami tzw. znawców piłki nożnej, starych wyjadaczy, mentorów, nie wiem, który bełkot bardziej działa na nerwy. Poziom decybeli rośnie w miarę wypitych puszek i butelek szczęśliwie wytypowanej marki. Emocje również, a te zależne są od wyniku. Niezależnie od wyniku każdy czuje się bratem zjednoczonym w jednej wielkiej narodowej sprawie.
Rozdmuchane przez media (ech, te buńczucznie brzmiące zapewnienia dziennikarzy i gości dziennikarzy o drużynie mistrzów, jakiej jeszcze nie mieliśmy) rozdęte marzenia o co najmniej jednym uchu pucharu rozbiły się już po trzech meczach. Na samochodach drastycznie spadła ilość furkoczących chorągiewek, a te, które pozostały, postrzępione jakieś takie i wyblakłe. Szkoda, że taka biało-czerwona spontaniczność, poczucie jedności narodowej nie wybucha z okazji narodowych świąt, a tych obywateli, którzy 11 listopada wychodzą na ulice z flagami, by manifestować swoją polskość, nie nazywa się kibicami polskości, tylko zupełnie, zupełnie inaczej.