Listy do W. (III-IV)

 Moderator: Tomasz Kowalczyk

ODPOWIEDZ
Oremus
Posty: 673
Rejestracja: pt 05 wrz, 2014

Post autor: Oremus »

III
Wnusie Moje Kochane,
zapewne trudno Wam uwierzyć, że sukienkę, którą ubieracie do zabawy w piaskownicy, nosiła kiedyś Wasza mama, że Wasz tato ciskał śnieżki w plecy kolegi z podwórka, a w „sezonie letnim“ miał, tak samo jak Wy, zdarte do krwi kolana. A już myśl, że Wasz dziadzio sięgał kiedyś wzrostem zaledwie do kolan swojej matki, Waszej prababki, jest w ogóle nie do wyobrażenia. Ale wierzcie, tak naprawdę było. Każdy człowiek, więc również Wasz dziadek, przeżywał swoje lata dziecięce. Cóż, później wyrósł, a na koniec się zestarzał.
Często wracam do wspomnień z dzieciństwa.
Moja mama, ta, która ostatnio odwiedza mnie w snach, prowadziła dom żelazną ręką, ale ta ręka potrafiła też być niezwykle delikatna i zwinna. Późną jesienią, kiedy skończyły się prace w polu, zabierała się do robienia na drutach gwiazdkowych prezentów. Jeszcze dziś noszę dziergane przez nią ciepłe swetry. Tato, Wasz pradziadek, człowiek surowy i nieprzystępny, wracał codziennie z pracy około trzeciej po południu, w milczeniu jadł obiad, a następnie ubierał drelichy, brał kosę lub szpadel i wychodził przed dom, gdzie zaczynała się jego druga zmiana. Przypominam sobie, jak za pomocą prostych narzędzi wytworzył kilkaset metrów drucianej siatki, by ogrodzić całe gospodarstwo. Nasz dom, zabudowania gospodarcze i przyległy sad, okolone tym płotem, to był środek mojego świata.
Reszta świata, która rozciągała się za płotem, widziana z coraz wyższej perspektywy, stopniowo się poszerzała i nabierała intensywniejszych odcieni. Po drugiej stronie przemykały lisy z wtulonymi kitami, ostrożnie przemieszczały się sarny, co parę kroków poskubując trawkę, kicały zające, podskakiwały kuropatwy, wysoko, z paranoiczną czujnością podnosząc główki. Tam rozciągały się poletka obsiane pszenicą, owsem lub koniczyną. Za płotem widnokrąg przecinały liczne zagajniki, pasma krzaków, strumienie. Po polnych drogach, podążając do pracy, poruszali się ludzie mówiący tym samym co moi rodzice i ja językiem.
Taki to był dom na pustkowiu, w czeskiej części Śląska Cieszyńskiego, blisko granicy z Polską. Czesi i Słowacy nazywają takie domy „samotami“. Ale w mojej małej ojczyźnie tak się powszechnie budowało. Taki sposób zabudowy przynieśli z sobą Wołosi, pasterski lud, przybyły na te tereny przed wiekami z dalekich Bałkanów, wznoszący na zboczach gór i skrajach pastwisk swoje szałasy i koliby. Wołosi spłynęli z tutejszymi Słowianami, więc można powiedzieć, że jakiś odsetek wołoskiej krwi kołuje w żyłach mojego ludu. Nic dziwnego, że również nasza kultura wzbogaciła się o wiele wołoskich słów i zwyczajów.
„Samota“ w tłumaczeniu na polski oznacza też samotność. Możecie jednak wierzyć, że nasz dom na pustkowiu nie był ani opuszczony, ani w jakikolwiek sposób naznaczony samotnością. Tyle tylko, że wszystko tam było jakby dalej, a pokonanie drogi do szkoły czy na przystanek autobusowy zajmowało trochę czasu.
Nasza wieś, pomimo swojej wołoskiej zabudowy, miała swoje centrum. Tu znajdowała się szkoła, kościół z przyległym cmentarzem, jakiś sklepik i gospoda ze sceną, gdzie miejscowi amatorzy wystawiali co jakiś czas sztuki teatralne ku uciesze innych mieszkańców. Była w końcu biblioteka. Jednak żaden z wymienionych budynków nie dotrwał do dziś. Nawet cmentarz, o którym moja mama mawiała, że jest świadectwem tożsamości tej ziemi, nie przetrwał. Wszystko pochłonęła huta z sąsiedniego miasta, która, ciągle się rozszerzając, rozgryzła wieś na dwie odtąd odseparowane części i rozdzieliła rodziny, sąsiadów i ich majątki. Wprawdzie w każdej z rozgraniczonych części wybudowano nowe szkoły, założono nowe biblioteki, nawet groby po ekshumacji przeniesiono na inny cmentarz, jednak nic już nie było takie jak dawniej.
A huta dawała o sobie znać bez wytchnienia. Spoza rozległej kępy drzew rosnących na południe od mojego domu dochodził nieustanny hałas, rozlegały się zgrzyty hamujących wagonów, które przywoziły rudę żelaza i węgiel. Nawet nocą słychać było potężny łomot młotów pneumatycznych, syk i furkot pary, zawodzenie syren, które w hałaśliwych miejscach pracy zastępowały dzwonki telefonów. Wszystko to, oczywiście, osłabione było przez odległość. Już za horyzontem, na tyle daleko, że trzeba było pojechać tam pociągiem, sterczały w niebo wieże górniczych szybów.
Mój dom oparł się zębowi czasu, a po renowacji i przebudowie prezentuje się nawet lepiej, niż kiedykolwiek w przeszłości. Kiedy wracam w rodzinne strony, nigdy nie zapomnę tam się zatrzymać. W pamięci jednak zawsze ożywa obraz całej okolicy, domu i zabudowań gospodarczych takich, jakie były w dawnych czasach. Pomyślałem więc, że Mała Ojczyzna to nie tylko przestrzeń geograficzna, ale też (a może przede wszystkim?) wspomnienia dzieciństwa.
Wasz Dziadek

IV
Moje Drogie Wnusie,
od mojego ostatniego listu upłynęło sporo czasu. Niemało też czasu jeszcze upłynie, zanim opanujecie język polski na tyle, byście same mogły przeczytać moje listy do Was. Ale, być może, wcześniej przetłumaczą Wam je Wasi rodzice, albo jacyś inni ludzie. Tak czy inaczej, świadomość tego faktu niezbyt korzystnie wpływa na moją autocenzurę i od czasu do czasu pojawia się tu zwrot lub pogląd, którego użycia należałoby uniknąć w imię dobrych manier lub ze względów wychowawczych. Ale tak jest przynajmniej bardziej autentycznie.
Co do problemów językowych, nie będziecie ani pierwszymi, ani ostatnimi, którzy się z nimi zmagają. Zaczęło się ode mnie i Waszej babci, która jest Słowaczką. Poznaliśmy się na Słowacji i tam w końcu, choć nie od razu, zamieszkaliśmy. Postanowiliśmy, że nasze dzieci, Waszych rodziców, wychowamy dwujęzycznie. To znaczy, że babka rozmawiała z Waszymi rodzicami po słowacku, ja zaś po polsku.
Mądre księgi twierdzą, że wychowywane w ten sposób dzieci bardzo wcześnie uczą się, w której sytuacji używać jakiego języka, na przykład w rozmowie z polskimi dziadkami będą mówić po polsku a przy spotkaniu z dziadkami ze Słowacji od razu przejdą na słowacki. Jednak Wasi rodzice niewiele robili sobie z tego, co napisane.
Pewnego razu jedno z nich zachorowało i trzeba było pójść do lekarza. Oglądać doktora z bliska nie lubi chyba nikt, nic więc dziwnego, że po wejściu do gabinetu nie obyło się bez zdesperowanego wrzasku, zanim uwagi nie przyciągnął obrazek na ścianie. Wtedy natychmiast zapanowała cisza a po chwili odezwał się dziecięcy głosik: „Pozri maminka, jaka śmieszna małpa”.
Jednak nie wszystkie sytuacje należały do przyjemnych. Wasza babcia stoi z maluchami w długiej kolejce przed sklepem, ludzie się niecierpliwią, dzieciaki marudzą i oto w polu widzenia pojawia się drobna staruszka z głębokimi zmarszczkami, uśmiecha się i zagaduje dzieci, a jedno z tych potworków, zamiast grzecznie odpowiadać, zwraca się do Waszej baki: „Maminka, prečo tá teta ma takie małe piersi?” W tym czasie mieszkaliśmy jeszcze w mieście, w którym wielojęzyczność jest normą, więc wszyscy w kolejce zrozumieli i ryknęli śmiechem, staruszka zbladła, Wasza babka dla kontrastu spiekła raka, po czym nagle przypomniała sobie, że nie wyłączała kuchenki i trzeba czym prędzej wracać do domu.
Również w większości Waszych domów każde z rodziców używa innego języka, czyli i Wy będziecie dwujęzyczni. I to jest bardzo dobra rzecz. Nie tylko dlatego, że będąc w tym czy innym kraju na targu, można bez obcego akcentu poprosić o pęczek pietruszki i nikt nie będzie Was usiłował, jako obcych, zrobić w konia. Ważniejsze jest to, że wyrastając w kręgu dwóch kultur, uczycie się, że różne narody bywają do siebie bardzo podobne. Czy to aż takie dziwne? No, nie, zdarza się jednak, że ludzie, wyrastający w zasięgu jednego języka i jednej kultury, uwierzą czasami, iż właśnie ich naród jest w jakiś sposób wyjątkowy, mądrzejszy od pozostałych, lepszy. I takie przekonanie, moje kochane wnusie, okazuje się być jedną z gorszych rzeczy, jakie mogłyby Was w życiu spotkać. Pyszałkowatą dumę z tego, że należy się do jakiegoś narodu, a zarazem przekonanie o jego wyższości nad innymi, takie bezkrytyczne uwielbienie wszystkiego, co „nasze“, nazywamy nacjonalizmem i to zdecydowanie nie jest powodem do dumy, gdyż nacjonalizm obok fanatyzmu religijnego był w historii ludzkości i jest nadal przyczyną najgorszych zbrodni.
Może kiedyś opowiem Wam arcyciekawą biblijną przypowieść o faryzeuszu i celniku, która dla ilustracji nacjonalizmu, ale i innych odmian fanatyzmu i pychy, nadaje się jak ulał. Ale wtedy zapuścimy się na nieco inne tereny.
Wasz Dziadek