Bziki

 Moderator: Tomasz Kowalczyk

ODPOWIEDZ
Oremus
Posty: 667
Rejestracja: pt 05 wrz, 2014

Post autor: Oremus »

Dni świetności tego autobusu dawno już minęły. Nie wiadomo było, skąd wydobywają się wszystkie te zgrzyty, piski i rzężenia. I wszechogarniający smród, choć źródło tego ostatniego łatwiej było, chociaż częściowo, zlokalizować. Na pewno śmierdziała siedząca obok baba. Obleśnie gargantuiczna, z ciemnymi plamami na zielonej sukience i ze strąkami posklejanych włosów wyłażących spod pach. Krysia najpierw myślała, że kobieta z tego powodu cierpi, ale kiedy zerknęła na jej twarz, dostrzegła zastygły wyraz tępego zadowolenia.
Później, leżąc obok Pawła, zastanawiała się na głos, czy otyłość wiąże się z jakimiś konkretnymi cechami osobowości, a jeśli tak, to czy jest różnica w rysach charakteru otyłych facetów i kobiet. Paweł czekał na nią na dworcu autobusowym. Umówili się, że spotkają się tutaj na dzień przed przyjazdem reszty, by pobyć z sobą trochę inaczej, niż zazwyczaj: w pokoju akademika przedzielonym na dwa mniejsze pomieszczenia ścianką z płyty pilśniowej, gdzie wszystko dzieje się na oczach lub uszach kilkuosobowej publiczności. W odpowiedzi Paweł bąknął, że w kręgach naukowych już dawno zarzucono typologię osobowości w odniesieniu do somatotypów. Jednak Krysia i tak wiedziała swoje. Iluż to w swoim życiu spotkała dziwaków i zawsze potrafiła na podstawie wyglądu, sposobu mówienia i poruszania się odgadnąć ich cechy charakteru. Przynajmniej tak jej się zdawało.
Po co chodzić daleko, weźmy Pawła. Urośnięty chłop, rozłożyste bary, szeroka, szczera twarz, miły uśmiech, który rzadko z niej schodzi. Od razu widać, że kocha sporty, że solidny, flegmatyczny, żadnych impulsów, żadnych niekontrolowanych odruchów... Zresztą, te ostatnie cechy w połączeniu z absolutną niezawodnością robią z niego idealnego kochanka. Właściwie wszystko u Pawła jest ponadprzeciętne, poza intelektem, co u studenta medycyny mogłoby trochę dziwić. Jednak spojrzawszy na sprawę z drugiej strony, myślała Krysia, lekarz, który nie jest naukowcem, nie ma co główkować; powinien wiedzieć.
Ale napisane jest, nie sądźcie, byście nie byli sądzeni. Ta ostatnia sentencja przyszła Krysi do głowy, kiedy krótko po odjeździe Pawła (który nie miał zamiaru spędzać weekendu z ludźmi z innej uczelni) usiadła na wysokim krawężniku w wąskiej bocznej uliczce niedaleko dworca autobusowego, by przypudrować „syfy” na twarzy, które nie wiadomo kiedy znowu wykwitły. Z despektem zauważyła również, że niedawno z wielkim wysiłkiem i za cenę niemałego bólu usunięte z górnej wargi ciemne włoski znowu zaczynają odrastać. Jednym okiem patrzyła więc w lusterko, a drugim śledziła duży ekran telewizora w oknie wystawowym naprzeciwko. Biało-żółte chorągiewki, tłumy koczujące na całej przestrzeni Błoni, tych Błoni, które teraz wydawały się nieco mniejsze, niż w czasach, kiedy wałęsała się po nich w towarzystwie Mietka i jego psa. „To” nie trwało zresztą długo. Nie bardzo było wiadomo, o co Mietkowi chodzi, ale kiedy Krysia nabrała podejrzeń, że facet chce trwałego związku, czym prędzej doprowadziła do zerwania. Teraz, z perspektywy telewizyjnych kamer, daremnie by pośród tłumów młodych ludzi czekających na przyjazd papieża szukać miejsca, gdzie ostatni raz uprawiali seks. Zresztą wtedy było ciemno i wszystko wyglądało inaczej. Pomyślała, jakie to dziwne, że zebrało się tyle młodzieży, tylko po to, by z wielkiej odległości popatrzeć na starego człowieka ze śmiesznym nakryciem głowy. Zaczęła się zastanawiać, jaki jeszcze inny motyw mógł skłonić tych ludzi, by przejechali do Krakowa z całego świata. Bo chyba nie potrzeba cichej zadumy nad relacjami człowieka i Boga? Sama zresztą uczestniczyła kiedyś w pielgrzymce do Bazyliki Matki Bożej na Górze Maryjnej. Pamięta wyraz wzruszenia i dumy w oczach matki, którą żegnała, wybierając się na nocne czuwanie w sanktuarium. Cóż, straciła wtedy dziewictwo. Krysia jednak wie, że rzeczywistość nie jest czarno-biała i że nie można posądzać wszystkich tych widocznych na ekranie telewizora ludzi o to, że przyjechali do Krakowa wyłącznie w celu odbycia przedmałżeńskiego seksu, ewentualnie cudzołóstwa. W takim razie jednak – w jakim celu?
Rzuciła okiem na zegarek i powoli się podniosła. Czas przejść do hali dworcowej, bo za kilka minut autobus powinien przywieźć grupę koleżanek i kolegów z roku, którzy, podobnie jak Krysia, uciekali z zatłoczonego Krakowa. Przejechała dłońmi po spodniach, czy coś tam się nie przykleiło, zarzuciła na ramię torbę, w której miała tylko dokumenty i klucze od wynajętego mieszkania, i powoli ruszyła w kierunki stanowiska nr 7.

– Dni powszechnego entuzjazmu bezpowrotnie minęły – powiedział Kuwa, kolega z roku, dawniej chłopak Krysi. Kiedy Krysia zastanawia się, czemu właściwie zerwali, nic nie poprzychodzi jej do głowy. Wcale nie chodziło o to, że Kuwa przeklina jak szewc, co nawet jak na studenta UR wykracza poza granice dobrego smaku, ani też o to, że grasejuje (co nie stanowi dla Kuwy żadnego problemu, bo, jak mawia, krowom i tak będzie wszystko jedno). Pewnie decydujące było fizyczne nasycenie (albo niedosyt?), bo o ile chodzi o intelekt, to Kuwa jest jak najbardziej OK. Teraz też był duszą całego towarzystwa – kumpli z uczelni i jeszcze dwóch innych osób, które się do kogoś doczepiły, a których Krysia nie znała.
– Entuzjazm minął – ciągnął Kuwa – bo papież już nie nasz, a przecież cały czas tylko o to chodziło. Nie o to, co mówił i czy w ogóle miał coś do powiedzenia, ale że to Polak i że „utarliśmy nosa całemu światu”. Kiedy jednak mowa o wierze, to ona cały czas taka sama, nijaka: udawana, na pokaz, na niedzielę, w najgłębszych pokładach pogańska ze wszystkimi tymi świątkami i dziewicami od zawsze i na zawsze. A ucho igielne? Nie to sandomierskie, to Chrystusowe, od wielbłąda. Jezu Chryste, kochamy cię! Mamono? Też cię kochamy! Nasze narodowe serce jest w rzeczy samej na tyle obszerne, by w nim pomieścić i jedno, i drugie….
– Jeżeli, jak mówisz, tamte czasy minęły – odezwał się ktoś – to skąd się wzięły na Błoniach takie tłumy? No dobrze, zostawmy to już. Kuwa, weźże się napij. Wszyscy, co są dziś tutaj, a nie na Błoniach, myślą tak samo i nie trzeba żadnej agitacji.
– Chyba, że się jakiś agent znajdzie – powiedział Kuwa i omiótł spojrzeniem dwójkę obcych.
Właściwie ze wszystkimi byli już po imieniu, czy raczej powinni być, ale wiadomo, imię obije się o uszy i uleci… Właśnie odezwał się jeden z tych, którego imienia nie zapamiętała, taki nijaki, choć nie można powiedzieć, że niepozorny, wręcz przeciwnie – eunuchowaty: długie kończyny, szeroka miednica, niezbyt męski głos…
– Ten podział na nas i tamtych niewiele mówi. Jeszcze nigdy nie spotkałem kogoś, kto by prędzej czy później nie zastosował zasady Pascala – i nie czekając na pytania, ciągnął dalej:
– To Pascal wykalkulował, że jeśliby Boga nawet nie było, to wiara w niego nikomu nie zaszkodzi, w przeciwieństwie do braku wiary w Boga w razie, że on jest. Wtedy to ogień piekielny i wszystkie te plagi przez sześć pokoleń itd. murowane. Czyli w sumie wierzyć się opłaca. Ogromnym udogodnieniem jest zresztą to, że wystarczy się nawrócić na krótko przed śmiercią, szczerze pożałować grzesznego żywota i bramy do raju stają otworem. To tylko kwestia odpowiedniego wyczucia czasu. Wszyscy tak robią… – uśmiechnął się krzywo.
– Ech, stary, przecież my tu o sprawach zasadniczych, ontologicznych, a ty wyjeżdżasz z pierdolonym kabotyńskim pragmatyzmem praktykujących. Przecież chodzi o zasady… Więc ty też pobiegniesz po błogosławieństwo z rąk konsekrowanych? A może już tam latasz...
– To zupełnie to samo, co ubezpieczenie od zniszczenia piorunem. Szansa, że piorun uderzy w twój dom jest mniejsza, niż prawdopodobieństwo głównej wygranej w lotku, a jednak wszyscy ubezpieczają się od…
– …od pomoru, głodu i wojen! No to, kuwa, polejecie w końcu czy nie?…
Ktoś włączył muzykę, zaczęły się wytwarzać mniejsze grupki, wszystko pochłonął biały szum zlewających się w jedno rozmów, śmiechów, sporadycznych przekleństw… Czas płynął wolno, na środku pokoju pojawiła się podrygująca para, do której po chwili dołączyły inne. Z pokoju obok doleciał smród palonego sznurka.

Krysia nie lubiła poranków po wódce i trawce. Patrząc na towarzystwo obżerające się drożdżówkami odczuwała nudności, ale nie to było najgorsze. Nie znosiła poczucia pustki w głowie, spowolnionych reakcji i przypływów lęku. Czytała gdzieś, że niektórzy ludzie nie tolerują konopi, a pewna część palaczy dostaje z nich nawet bzika. Za każdym razem powtarzała sobie, że to już ostatni raz, ale – wiadomo – pamięć służy do zapominania.
Ktoś z obecnych zaproponował, żeby pójść na spacer, i ktoś tam rzeczywiście poszedł do przedpokoju i ubierał buty, generalnie jednak nie było wielu chętnych. Część ludzi sprzątała po śniadaniu, inni składali koce i śpiwory, likwidując barłóg zaimprowizowany wczoraj pod najdłuższą niezastawioną ścianą mieszkania. Atmosfera była dosłownie gęsta i Krysia czuła, jak do wewnętrznej pustki dochodzi łupiący ból głowy. Nie dopiła kawy i wyszła, nikomu nic nie mówiąc.
W nocy spadł deszcz. Nierówne chodniki i dziurawa droga były pokryte licznymi kałużami, samochody zwalniały, by nie ochlapać nielicznych przechodniów. Krysia uniosła głowę. Wszędzie tam, gdzie wczoraj wznosiły się stoki gór, otaczających miasteczko jak forteczne mury, dziś snuła się nieprzenikniona mgła. Było duszno. Na dodatek na wieży niedalekiego kościoła rozkołysały się dzwony, których dźwięk walił w głowę Krysi jak obuch. Ten poranek zdecydowanie nie należał do najlepszych. Obraz małomiasteczkowego rynku zwęził się i oddalił i Krysia poczuła, jak oblewa ją zimny pot. Rozejrzała się, czy nie ma w pobliżu jakiejś ławeczki, ale zobaczyła tylko niski murek okalający fontannę i klapnęła na niego tyłkiem. Zdawało jej się, że było to w ostatniej chwili. Cholerne chlanie. Chyba się starzeję, czy jak… Ale pomimo wszystkich tych katuszy, w całej sytuacji było coś niesamowitego, strasznego i pięknego zarazem, atmosfera lękliwego wyczekiwania na coś, co musi nadejść…
Raczej wyczuła, niż zobaczyła, że ktoś się zbliża.
– Ej, zielona jesteś jak Zielone Świątki, wszystko w porządku?
Kto to jest, pomyślała i choć zazwyczaj nie miała trudności z zapamiętywaniem twarzy, tym razem trochę trwało, zanim rozpoznała tego eunuchowatego od Pascala.
– Aa, to ty – powiedziała beznamiętnie. – Też dostałeś ochotę na kilka haustów świeżego powietrza? – i nie czekając na odpowiedź:
– Za świeże to ono nie jest i w dodatku te decybele!
– Ciekawe, czy ktoś ośmieliłby się zmierzyć natężenie hałasu, kiedy te kołokoły tak walą.
– Jak z kościoła, to nawet sto decybeli przez całą dobę na okrągło ma cudowną moc uzdrawiającą. Nikt nie podskoczy – skrzywiła się Krysia i usiłowała stanąć na nogach, ale zaraz usiadła z powrotem.
– Wiesz co, kawałek stąd jest jakiś bufet, skoczę po wodę mineralną. Nie ruszaj się…
Po chwili wrócił z butelką wody. Napiła się kilka łyków i nie wiadomo, czy to za sprawą cudownej mocy świętej Kingi Pienińskiej czy dłuższego odpoczynku, a może jednego i drugiego, poczuła się lepiej.
– No, jużeś nie taka zielona.
Biegnie dziewczyna lasem, zieleni się jej czas… – wystrugawszy grymas powiedziała Krysia.
Oto jej włos rozwiany, a oto – szum i las! – podjął eunuchowaty od Pascala. Ich spojrzenia się spotkały i zatrzymały na dłużej.
– Niby lektury szkolne, ale mało kto czyta dziś Leśmiana.
– A ja myślałem, że to Grochowiak!
Znowu popatrzyli na siebie i wybuchnęli śmiechem.
– Pora wracać. Trzeba wszystkich wyrzucić, posprzątać chałupę i oddać klucze. A potem – powrót do szarości życia codziennego. Żegnaj mi, lipowa łyżko... Witaj, smutku!
Zaśmiał się jakoś nerwowo, przełknął ślinę.
– A może byśmy…
No, pomyślała Krysia, wyduś to z siebie. Postanowiła mu pomóc:
…wpadli na dzień do Tomaszowa?
– Może byśmy się spotkali. Moglibyśmy pójść do teatru, znowu dają po latach „Rozmowy przy wycinaniu lasu”… Niezbyt to już aktualne, takie nieśmiałe szydzenie z socjalizmu, ale ubaw i tak…
– To, zdaje się, Tyma. Taki tam pies albo i kot.
– Czytasz „Politykę”?
– Jeszcze jeden powód, żeby się spotkać – śmiech, napięcie opadło, nastąpiła wymiana numerów komórek.
A teraz biegnie w jawę, przez las na lasu skraj – A za nią – Maj drapieżny! Spójrz tylko – tygrys-maj!…

Krysia już któryś z kolei raz pomyślała, że to był fatalny pomysł. Jeszcze nigdy nie poszła z kimś, kto już na pierwszy rzut oka tak kiepsko rokował. Jednak żaden z jej dotychczasowych chłopów nie zabrał jej do teatru i nie recytował wierszy. Więc po prostu dała się nabrać. Ten od Pascala siedział z niewyraźną miną, raz po raz zbierał się, żeby coś powiedzieć, ale za każdym razem go przechodziło.
– Mam zajęcia, muszę już iść – powiedziała Krysia.
– Może jutro wieczorem…
– Jutro wieczorem nie da rady. Wiesz co? Zadzwonię do ciebie.
Ulica była prawie pusta. Poszła w kierunku przystanku, po chwili obejrzała się. Ciągle stał, gdzie go zostawiła, i patrzył za nią, więc pomachała ręką i postanowiła więcej się nie oglądać.
A jeszcze rano wszystko wskazywało na udany dzień. Gospodarze z córką wyjechali na urlop i zostawili mieszkanie pod opieką Krysi. Postanowiła więc ten fakt wykorzystać. Ten od Pascala przyszedł o godzinę wcześniej, niż się umówili, ale wcale jej to nie wyprowadziło z równowagi, choć pozostał jeszcze pokój Kingi. Dalej więc sprzątała, a w międzyczasie zadzwonił listonosz, przynosząc tradycyjną kartkę z życzeniami od mamy. Ten od Pascala niedyskretnie zerknął jej przez ramię i zamruczał: „e, cholibka, przecież dziś twoje imieniny, zaraz wracam” i nim zdążyła wszystko załatwić jakimś kłamstewkiem, już go nie było. Spokojnie dalej odkurzała, dopóki nie wrócił, niosąc bukiet róż. Tego też jeszcze w życiu Krysi nie było, a jeśli nawet tak, to dawno temu i w całkiem innej sytuacji, więc nastąpił długi i głęboki pocałunek. To było całkiem dobre, choć śmierdziało papierochami. Krysia jednak od dawna wiedziała, że przyzwyczaić można się praktycznie do wszystkiego.
– Czekaj trochę – powiedziała ze śmiechem – skończę ze sprzątaniem, wykąpiemy się i będziemy już tylko dla siebie. Potem wzięła prysznic, mrucząc jak kocica i zastanawiając się, w co się ubrać. Jakiś czas temu uszyła sobie sukienkę z bawełny w takie tam ptaszyny. Górę zasłaniała dość pruderyjnie, a od spodu szeroka, luźno spływająca. Krysia niby już wyzbyła się kompleksów, ale wobec tego faceta poczuła potrzebę ukrycia swoich piersi, z którymi natura obeszła się dość okrutnie. Zresztą, na wszystko jeszcze przyjdzie czas…
Kiedy weszła do pokoju, siedział na tapczanie pod oknem i grzebał w jakichś czasopismach, których oprawione roczniki stały na półce. Wycierając ręcznikiem swoje na krótko ostrzyżone włosy spojrzała pytająco, ale nie wywołało to żadnej reakcji, więc odpuściła. Do zapachu potu też można się przyzwyczaić, zresztą mało który narząd zmysłów ulega tak szybkiej adaptacji, jak węch. Czasami to nawet może być ciekawe. Wyjęła mu z rąk wolumin i przytuliła się całym ciałem. Z tym zapachem nie było wcale tak źle. Jeszcze przez jakiś czas wszystko rozwijało się nieźle i nic nie zwiastowało nadchodzącej klęski. Język miał naprawdę dobry. Dość szybko odnalazł czułe miejsca na szyi i za uchem. Ręce, na początku chłodne, powoli uzyskiwały właściwą temperaturę. Jedna z nich wspięła się po udzie na brzuch i dotknęła piersi, ale potem zaczęła się wahać. Po chwili usta ruszyły w dół, ale zatrzymały się tuż poniżej pępka – i znowu to niepojęte wahanie. Cały czas pozostał ubrany. Wślizgnęła się pod niego i objęła udami. Na swoim brzuchu wyczuła, że jest gotów, wprawdzie nic rewelacyjnego, ale w przeszłości wychodziła już na swoje z mniejszymi okazami. I znowu to wahanie… Baraszkując, znalazła się na górze. Jeszcze ścisnęła udami jego udo i wykonała kilka ruchów…
– No! – ponagliła gorączkowo – no!!
Odciągnął się, prawie odskoczył.
– Myślę, że chyba jeszcze nie powinno do tego dojść…
Co takiego?! Czy ja, kurwa, dobrze słyszałam?!! Ale powstrzymała się, jeszcze przez chwilę leżała na boku, odwrócona do niego plecami, po trochu żywiąc nadzieję, że ta perspektywa może okazać się bardziej skuteczna…
– Mów mi tu zaraz – powiedziała, siląc się na wesołość.

Jak zwykle był niezawodny, ten Paweł. Wracając piechotą z akademika do siebie ciągle go jeszcze czuła, niosła jego zapach, wspomnienie ciepłych rąk i głodnych ust. Lubiła tę ulicę, wysadzoną drzewami, z dala od hałasu głównej arterii. Szum liści powoli sprowadzał ją na ziemię. Zaczęła się zastanawiać, co dla jej planów oznacza oblany egzamin i jak będzie trzeba ułożyć sobie wakacje. Od parku św. Wincentego powiał świeży wiaterek. Teraz, całkowicie odprężona, zbliżała się do skrzyżowania z Królewską.
Eunuchowaty stał w cieniu bramy.
– Przestraszyłeś mnie, kurde!
– Przepraszam, musiałem cię zobaczyć.
– No to zobaczyłeś. Późno już.
Powoli mijało nieprzyjemne uczucie, wywołane nieoczekiwanym spotkaniem. Wyglądał jak psiak ze schroniska, żebrzący o trochę uwagi, o najmniejszą choć szansę…
– Bardzo proszę, zaufaj mi… – zająknął się.
– A co ja innego robię. Zapraszam do mieszkania faceta, którego ledwie znam, pod nieobecność właścicieli… – zaśmiała się.
– Więc zapraszasz? – uśmiechnął się niepewnie.
– Nie będziemy tu stać, jak… – pohamowała się w porę. – I zachowuj się, bardzo proszę, cicho na schodach.
Dobry nastrój powrócił.
Kiedy weszli do mieszkania, posadziła go w swoim pokoju i powiedziała, że upichci coś na kolację. Wprawdzie oferował pomoc, ale szybko go odbiła. Sama poszła najpierw do łazienki, spłukać wspomnienie dnia. Ubrała się potem w tę samą sukienkę w ptaszki. Po chwili zastanowienia ściągnęła majtki. Czym mniej utrudnień po drodze, tym lepiej. Teraz już poszła do kuchni.
Zanim zrazy z ryżem były gotowe, upłynęła prawie godzina. Często zaglądała do tego od Pascala, dolewając mu raz po raz miodu. Cały czas siedział sztywno przy stole, przy którym zwykle studiowała, słuchał muzyki z radyjka.
– A ty się nie napijesz?
– Muszę najpierw zrobić tę kolację, o ile nie mamy głodni...– już chciała powiedzieć „pójść do łóżka”, ale znowu udało jej się ugryźć w język. – Czekaj, jeszcze chwila.
No to pójdziemy do łóżka nażarci, pomyślała. Mam nadzieję, że go nie zamdli.
Nie zamdliło.
Kiedy zawołała, by jej pomógł przynieść z kuchni dymiące talerze, zauważyła, że stąpa jakoś niepewnie. Chryste, pomyślała, po tych kilku kieliszkach?
– Doskonałe – pochwalił – nigdy bym nie przypuszczał, że taka dziewczyna, jak ty…
– Taka, czyli jaka?
Żadnej odpowiedzi.
– Widzisz, ja ciebie rozgryzłam jeszcze w Limanowej. Ty jesteś z tych agentów tamtej strony, o których mówił Kuwa. Tylko po coś ty wtedy z nami pojechał? Czemu nie poszedłeś na Błonia, gdzie byli wszyscy wasi?
– Mam paniczny lęk przed tłumem – wyznał szczerze jak dziecko. – Chyba bym tam zwariował, tłocząc się koło wyjścia. Pozy tym myślałem...– był wyraźnie stropiony.
– Myślałeś, że uda ci się zdobyć nowe doświadczenia? Ateistki to dziwki, same postarają się o antykoncepcję, a poza tym z kurwą to znowu nie taki wielki grzech, co? – jakby patrzyła na siebie skądś z boku. Czuła obrzydzenie do tej napastliwej, prymitywnej baby, która teraz siedziała na jej krześle. Jak to możliwe, pomyślała, przecież to on jest nawalony?
– Uch, przepraszam cię bardzo, wiem, jestem paskudna... – nigdy nikogo nie przepraszała, co się dzieje? I w ogóle, wszystko idzie nie tak.
– Co ty mówisz! To ja przepraszam, to ja źle zacząłem. Pytałaś „taka, czyli jaka” dziewczyna. No więc miałem na myśli kobietę niezależną i silną, jaka kojarzy się raczej z feministkami…
– Taaak? Jakbym się widziała. Z wywalonymi cyckami biegam po ulicy i wrzeszczę: „precz z androkracją, spierdalać, męskie świnie” – pomyślała, że z tym biustem mógłby być akurat problem. – Nie. Jestem normalną babą i chciałabym wypełniać co do joty wszystkie tradycyjne kobiece role. Choć w tym jest pewien problem… Widzisz, ja…
– Wiem, że to głupie… Nie napijesz się?
– Nie chcę, jutro trzeba mi wcześnie wstawać, jadę do domu…
– Jak to? – był wyraźnie zaskoczony. – A ja myślałem…
– Myślałeś, że spędzimy szałowe wakacje na Riwierze? Zawaliłam egzamin i czeka mnie pracowite lato. Poprawkowy mam dziesiątego września. Jutro o ósmej z peronu trzeciego – wskazała na walizkę leżącą na szafie. – Pomożesz mi zdjąć? Muszę się spakować – a kiedy się nie ruszał, wstała i zaczęła sama szamotać się z walizą.
– Au!!! – przeraziła ją nieoczekiwana salwa bólu, bijąca z krzyża do obu ud. – Co, do cholery…
Już był przy niej, już składał walizkę z szafy.
– Kryśka, co ty…
To był długi pocałunek, tak, do całowania ma talent, pomyślała. Cała jakby osunęła się w jego ramionach, wszystkie mięśnie nagle się rozluźniły, była lekka i bezwładna, wydawało jej się, że jeszcze chwila i zacznie unosić się w powietrzu. Musiał to przecież wyczuć. No, weź mnie sobie, weź!
– W takim razie już pójdę. To był naprawdę piękny wieczór. – Patrzyła, jak zakłada buty. Robiła wszystko, by się nie rozpłakać.

Podeszli niemal równocześnie i równocześnie się do niej odezwali. Chwila konsternacji – spojrzeli na siebie – Paweł na tamtego spode łba, tamten na Pawła z rozdziawioną gębą i wybałuszonymi oczyma. Tamtemu się należało, Pawła było jej trochę żal.
– No, chłopaki pomóżcie mi załadować tę szafę.
Rzucili się do walizy, niemal się odpychając, potem jakoś zgodnie ją ujęli i wywindowali na podest wagonu. Krysia ciągnęła turkoczącą walizkę, rozglądając się za swoim miejscem. Paweł i tamten posuwali się wzdłuż peronu, starając się na siebie nie patrzeć. W końcu znalazła właściwy numer miejsca, udało jej się otworzyć okno.
– Nie zamartwiajcie się chłopcy, życie jest piękne! – zaszczebiotała.
Paweł, jak to Paweł, uśmiechnął się szeroko, ten od Pascala chciał coś powiedzieć, ale w końcu bez słowa odwrócił się na pięcie i prawie biegiem ruszył do wyjścia.
– Co to za jeden? – zapytał spokojnie Paweł, chwilę zaczekał, a kiedy nie było żadnej odpowiedzi i nie usłyszał niczego w rodzaju „to mój przyrodni brat” albo „mój kuzyn”, dodał:
– Ciotowaty jakiś.

Satysfakcja z dokonanej zemsty nie trwała długo. Krysia zapatrzyła się w ruchome obrazki brzydkiego krajobrazu. Znowu pojawił się niepokój i nieokreślone poczucie winy. Z tym facetem wszystko było pierwszy raz. Pierwszy raz w życiu spotkała prawiczka, pierwszy raz doznawała takiego chaosu emocji. Nie, nie chce być patetyczna, ale może to jest właśnie ta miłość, o której czytywała kiedyś w Różowej Serii, zanim nie doszła do wniosku, że ten szajs to kompletna strata czasu?
Tam zaraz miłość. Świętego Mikołaja też nie ma.
Dwa rzędy przed Krysią kobiecy głos tonem nieznoszącym sprzeciwu wydawał komuś polecenia. Dobiegały strzępy monologu: „powinnaś”, „w żadnym wypadku”, „to nie podlega dyskusji”... Uniosła się i wyciągnęła kark, by zobaczyć, któż to piłuje psyk na cały wagon. Bardzo gruba kobieta w średnim wieku trzymała w dłoni smartfona, wolną ręką zdecydowanie potrząsała dla podkreślenia wagi swoich słów, jak dyrygentka przy allegro maestoso. Kwintesencja samolubstwa i narcyzmu, święta wiara w to, że cokolwiek robi, jest zaprawdę dobre i sprawiedliwe, pomyślała ze złością Krysia. Niech nikt nie da się nabrać na to ich gadanie o przyczynach zdrowotnych, dysfunkcji hormonalnej i innych bzdurach. Żrą, bo tak im pasuje, bo to im coś zastępuje, bo sprawia im przyjemność, której nie mają zamiaru się pozbawiać, aż w końcu żarcie staje się nałogiem. Na moment przed oczyma pojawił się jej obraz otyłej matki i tamtej gargantuicznej baby z autobusu do Limanowej. Osoby i sytuacje zaczęły układać się w sensowną całość.
To brak miesiączki skłonił matkę, by zaprowadzić ją do specjalisty. Pamięta palący wstyd podczas pierwszej wizyty u ginekologa, choć dziś patrzy na siebie z tamtych lat z odrobiną pogardy. Kiedy dużo później opowiedziała o wszystkim Pawłowi (niechże sobie chłopak używa i nie cierpi na bezsenność co miesiąc) zauważyła, że podczas igraszek bacznie lustruje wszystkie szczegóły jej anatomii. Chyba nie dostrzegł niczego, co wyraźnie odbiegałoby od szerokiej normy, bo ją pocieszał, jak mógł, twierdził, że nie wszystko stracone, że istnieją przecież różne obrazy i warianty kliniczne… Ale Krysia już na ten temat przeczytała kilkadziesiąt tekstów i wiedziała, co oznacza wrodzony brak jednego chromosomu „X”. I że prawdziwym szczęściem jest tylko to, że oprócz niższego wzrostu niczym szczególnym nie różni się od innych dziewcząt. Bo przecież mogło być dużo gorzej. Jednak na początku cała jej świadomość nasycona była obsesyjnie powracającą myślą: tak, jestem bezpłodna. Suche drzewo, które nigdy nie zaowocuje. I nic tego nie zmieni.
Ojca już wtedy dawno nie było, więc całą tę „tragedię” przeżywały razem z matką i jej naiwnym katolickim przekonaniem, że za wszystkim jest wola Pana Boga, że to szczególny przypadek naznaczenia krzyżem, że wszystko to na pewno ma jakiś głębszy sens, a jaki – to dopiero pokaże przyszłość… Tępa religijność matki już wtedy działała jej na nerwy, a z czasem stała się nie do zniesienia. Bo dla niej, Krysi, jedynym sposobem, jak z tego wszystkiego nie dostać zajoba, było przyjęcie perspektywy nieskrępowanej seksualności. Bierze się chleb i rozłamuje. Częstuje gości, karmi bliźniego w potrzebie, nawet jakby jutro miało zabraknąć dla swoich. To zresztą w zupełności odpowiadało jej temperamentowi.
Chyba zasnęła, bo nagle za oknem zobaczyła oddalające się budynki rzeszowskiego dworca. Sprawdziła na smartfonie – na razie nie ma żadnego spóźnienia.
– Mamusia? – zaśpiewała ze wschodnim akcentem – cześć, to ja! Dzwonię z pociągu, mniej więcej za półtorej godziny będę w Przemyślu. Możesz po mnie przyjechać? Jak nie, nie ma sprawy, wezmę taksówkę, bo ten mój czemodan waży z pół tony… Tak? Możesz? Świetnie! – czym prędzej się rozłączyła, by nie wysłuchiwać litanii do Przenajświętszej Dziewicy w podzięce za jej szczęśliwy powrót. Święta kobieta, ta mama, godna miłości do grobowej deski, czego ojciec najwyraźniej nie rozumiał. Może by i zrozumiał, gdyby nie była święta pod każdym względem. No i poszedł sobie do jednej takiej, co też to lubiła i nie bała się piekła. Krysia pomyślała, że z nią i z tamtym od Pascala byłoby dokładnie tak, jak z rodzicami.
Lecz – jak w flashbacku – jeszcze raz zobaczyła obleśną babę w autobusie do Limanowej, grasejującego Kuwę i mglisty, duszny poranek, kiedy odbiło jej po trawie, a ona patrzyła na świat jak na fascynujący spektakl, w którym bicie dzwonów zwiastowało zbliżający się cud. I Eunuchowatego, który zjawił się, niczym archanioł, z czarą wody życia.

Koniec dnia poprzedzającego egzamin był wredny. Krysia naczytała się publikacji udzielających stuprocentowych rad, „jak studiować”. Teoretycznie powinna dzisiaj pójść do kina na jakąś lekką, łatwą i przyjemną komedię romantyczną, przejść się po parku, zanurzyć się, dajmy na to, w cielesnych uciechach, wszystko, byle nie brać do rąk podręczników i skryptów.
– No, potełoretyzować sobie możemy – mruknęła pod nosem, grzebiąc w notatkach, a potem prychnęła jak kocica. Moje dziecko, zaczyna ci odbijać. Gadasz sama do siebie, teraz już tylko posmarować się masełkiem i wskoczyć do piekarnika...
Dzwonek u drzwi. Słyszy, jak przez korytarz, szurając kapciami, idzie Kinga. Chwilę z kimś rozmawia, znowu szuranie kapciami, pukanie.
– Krysia, ktoś do ciebie.
Eunuchowaty stał za progiem zmokły jak kura, w oczach prośba, psia uległość. Na sobie miał tę samą koszulę i te same dżinsy, co zawsze. Kurde, on, jak pierze, to chyba cały czas stoi przed pralką na golasa, pomyślała Krysia.
– Wejdź, ugotuję ci herbaty, bo dostaniesz zapalenia płuc. Wpadłeś akurat dzisiaj przypadkiem czy też…
– Nie, pamiętałem o twoim egzaminie.
– Jestem pod wrażeniem. To ile kilometrów musiałeś przejechać?
Wymienił liczbę, która wydawała jej się dość duża.
– No, no! Masz gdzie spać?
– Wielu znajomych trzyma akademik przez całe wakacje, przenocuję gdzieś na waleta.
– To dobrze, że masz gdzie spać.
Rozmowa się nie kleiła; najwidoczniej mowa, którą sobie wcześniej ułożył, wyparowała mu z głowy. Kiedy w końcu opróżnił filiżankę, wskazała głową na stertę książek i papierów.
– Strasznie cię przepraszam, ale muszę się z tym jakoś uporać, a potem przespać się przynajmniej kilka godzin…
– Ależ oczywiście. O której masz ten egzamin? Czy mogę zadzwonić koło południa?
– Wiesz, nie mam pojęcia, jak to będzie przebiegało, umówmy się, że kiedy będzie po wszystkim, ja zadzwonię.
– OK, masz jeszcze mój numer?
– Nie usuwam kontaktów.


Trzeba było trafu, by się na niego natknąć w środku dnia w kilkusettysięcznym mieście. Wychodząc z Parku Krakowskiego i zmierzając w kierunku Królewskiej, po zdanym egzaminie lekka jak balonik napełniony helem, dosłownie na niego wpadła. Zrobiła jeszcze jeden krok, podczas kiedy on stał, jak zwykle, z rozdziawioną gębą. Nie zareagował na jej rozłożone ręce i przepraszający uśmiech. Zrobił unik i minął ją bez słowa.
– Znowu on! Kurde, Krycha, kto to jest? – zapytał Paweł.
– Nikt – odpowiedziała.