Wyniki VIII OKP im. Michała Witolda Gajdy
Moderator: Tomasz Kowalczyk
- Tomasz Kowalczyk
- Administrator
- Posty: 4464
- Rejestracja: wt 10 cze, 2014
Dnia 20 listopada 2020 r.
PROTOKÓŁ
VIII OGÓLNOPOLSKIEGO KONKURSU POETYCKIEGO
IM. MICHAŁA WITOLDA GAJDY
Do Organizatora wpłynęło 231 zestawów wierszy, z których oceniono 223 zestawy.
Wśród nadesłanych utworów znalazło się 111 wierszy rymowanych.
Jury Konkursu:
Anna Luberda-Kowal - przewodnicząca
Lena Pelowska - członek
Paweł Biliński - członek
postanowiło przyznać:
I miejsce (600 zł.) - za zestaw nr 194 - Michalinie Gałce-Nosiadek
II miejsce (po 200 zł) ex aequo za zestaw nr 102 - Dorocie Nowak
oraz za zestaw nr 143 - Wioletcie Jaworskiej
III miejsce (200 zł.) - za zestaw nr 192 - Aleksandrowi Jasińskiemu
Ponadto Jury postanowiło wyróżnić pamiątkowymi dyplomami następujące zestawy:
zestaw nr 25 - Urszula Krajewska-Szeligowska, zestaw nr 90 - Łukasz Pawłowski, zestaw nr 133 - Dorota Chołody, zestaw nr 134 - Beata Kołodziejczyk, zestaw nr 156 - Aneta Jasłowska oraz zestaw nr 201 - Piotr Zemanek.
Nagrodę im. Jana Stanisława Kiczora w wysokości 200 zł. za najlepszy wiersz rymowany otrzymał Coby Coobus (zestaw nr 159) za utwór pt. "Poeta i czas"
Na tegoroczny Konkurs napłynęły 223 zestawy wierszy reprezentujących bardzo zróżnicowany poziom. W głównej kategorii udało się wyłonić około 20 zestawów, spośród których jury dokonało ostatecznego wyboru. W kategorii wierszy rymowanych, w przeciwieństwie do edycji zeszłorocznej, dobrych wierszy było stosunkowo niewiele.
Jury udało się nagrodzić wiersze o bardzo różnej poetyce, odzwierciedlające różną wrażliwość poetycką autorów. Zwycięzcom i wyróżnionym gratulujemy, życząc kolejnych sukcesów.
A oto nagrodzone utwory:
I miejsce - Michalina Gałka-Nosiadek
Carbonara
Od ślubu matka nie maluje paznokci. Po co mazać
wystrzępione, łykać kolorowe? Nie próbuje nawet
w okolicach grudnia; przed świętem
ojciec godo: dyć Basiyńka to szwarnotom przaje,
bestosz cisnom szolom yno w jedna strona. Jak co roku
na Andrzeja obrodziło w kapsle. Bieluch się zapomniał,
szosa pod pięć centów. Za trzepakiem rozjeżdżaliśmy
Giro d'Italia. Gdy szarpnęło w Umbrii,
mamuś przytulała okno, obgryzała wszystkie.
Znowu był ostatni koniec świata. Nasza carbonara.
Potem jesteśmy lub nam się tylko wydaje
Patrzyłem, kiedy wynosili łóżko,
stolik z tabaką,
jeszcze ciepłą pościel.
Stałem. Z Nikiszowca zabierali czarne,
karbidową lampę,
twój górniczy mundur.
Gołębie zostały.
Czy ciągle je karmisz, dziadku?
Anomalia
Świat się sypie,
Piotrze, a jednak jesteśmy. Później tylko kości
owinięte mięsem, ślad pod butem grabarza
zanim skóra przywyknie do ziemi. Wypijmy jeszcze
kompot z gruszek. Gdzieś powietrze lepkie od cykad,
park pachnie bzem i moczem. Spójrz
- ence, pence, w której ręce? raz, dwa, trzy, jutro ty!*
- przy sadzie nasze dzieci, covidzą? Sypie się świat,
Pietrek. Złe leje w mordę, wykrada miód z pasieki. W głowach
mrówki, pchełki. Myśli jak szmaty zawieszone na drzewie.
z dziecięcej zabawy
II miejsce - Wioletta Jaworska
zdążyć /dyptyk
wycinka
porozcinaliśmy więzy mimowolnie
wypłynęły soki barwiąc liście
na czerwono
schną w nas spragnione łyka
odkąd umarła mama nie rozmawiamy
nie piszemy listów ani esemesów
nie mówiąc o odwiedzaniu
jakby śmierć stała się górą lodową
hodowaną w ukryciu pod mchem
i korą drzew; tak chowają siebie i swój arsenał
wrogowie dla niepoznaki
trudno powiedzieć czy ego przerosło
czy ludzkie odruchy zawiodły
w zderzeniu okoliczności
liczy się nie tylko to co było
ale najbardziej to co może być
engram
wszystko ma swój korzeń
w kształcie potarganego włosa
albo skostniałych palców
porosłych mchem; rozcapierzonych
w desperackim akcie samoobrony
życiodajnego łyka; nici do kłębka
zdrewniałych trzewi
po gałęzie z liściową blizną; wyrwą
ze zbutwiałym zapachem utraty
jesteśmy drzewami
z zasiekami pod korą martwiejących
łusek perydermy; tylko strach ma wielkie sęki
tamuje ujścia dla kropel
bezradne człowiecze ramiona z wrosłym ciałem
rozsypie się
wybieli popiołem ugór
zdzierak/dyptyk
niekiedy wydaje mi się że wciąż
mam naście lat ani godziny dalej
jeżdżę do mamy z siatkami
pomagam – a ona siedzi przed domem
milczy i patrzy – zachwyca się powietrzem
promykami oświetlającymi soczewkę
wspinam się po drabinie na strych
(zawsze się bałam że źle przełożę
nogę) pełen niemodnych ubrań
zeszytów i sygnetów taty
(można snuć barwne historie)
z zapasem proszku ixi (na gorsze czasy)
i jednym drewnianym łóżkiem
z siennikiem słomianym
***
ciaśniej zawijam kołdrę w gawrze
kruszę chleb na pokuszenie ptakom wewnątrz
wszystko furkocze – jakby ktoś zwijał na kołowrotek
upływ chwil albo rzekę krwi
płynącą prosto z serca; skrzydlaty koliber w układzie
nośnym; gdzie nie ma tamy ani ujścia
za to jest początek i koniec
bicia wahadła; od czasu do czasu
obchodzę
mój (nie)rodzinny dom z ojcem
i bratem
który jeszcze jest ale jakby go nie ma
dla mnie; mijanie bez słowa
które jest jak nić; można nią supłać
zapętlać lub zerwać; umierać
po wielokroć
mam prawie pięćdziesiąt szwów
na skroniach; poszarzałych od dymu
z jesiennego ogniska (taki był zwyczaj
po wykopkach) skórę przesiąkniętą
mieszanką zapachów z półwiecza
jestem kalendarzem
dźwigam na barkach wszystkie kartki
z jedną
rozdartą wpół
tam czas
stoi w miejscu
czeka(m)
colombo
spaceruje
szarmanckim krokiem z kapeluszem na głowie
w szarym prochowcu i dłońmi w kieszeniach
albo z dymkiem pomiędzy palcami
bywa że przystaje w rynku
przy krzyżówce ulic albo w sklepie
którego właściciel spadł z drabiny
w tym samym czasie gdy auta
rozbiły mu ścianę z oknem wystawy; taki zbieg okoliczności
albo pech (choć brzmi to niedorzecznie
tak było)
czasem przesiaduje na ławce
pomiędzy krzyżem (symbolem starego cmentarza)
a główną drogą z widokiem na market
gdzie nie ma już kolegów; wymarli jakoś latem
kiedy go mijam; myślę; gdzie mieszka
czy ma dom z czego żyje
i ile ma lat; jego twarz od zawsze
jednakowo pobrużdżona; jakby niedawno
zaorał na niej pole
z czarnymi smugami zarostu
tak wrósł w krajobraz jakby był drzewem
a starych drzew się nie przesadza
(jedynie wycina uschnięte)
zmienia się moja wieś; burzą budują
wymierają odchodzą
nowych nie poznaję; jest mi bardziej obco
więc cieszy oko każdy skrawek
obrazów z dzieciństwa
choć on
nawet nie wie
że jest bohaterem wiersza
II miejsce - Dorota Nowak
owoce
najsłodsze są spady zbiera je do koszyka
dla niego a on ostrym cięciem wykrawa
robaki i pestki zostawia zdrową skórkę
zeszłego lata opowiedziała mu proroczy sen
o mamie – unosiła się w nim nad wodą i górami
chore ciało zrzucało kamienie również te z serca
idzie jesień z nią kosze pełne jabłek i śliwek
larwy owocnicy przetrwają do wiosny życie
i śmierć a on cierpliwie wykrawa chorą skórkę
dzban
wybierali się do niej z kolejną wizytą
za wszelką cenę szukała sposobu na ułożenie
białych lilii w wazonie w taki sposób
by można zobaczyć ze środka ziemi ich dom
głos podpowiedział „weź ten kamienny dzban”
na miejscu ich palce zatapiały się w ciepłym
wosku cmentarne anioły liczyły lilie w wazonie
padał deszcz zadziwiająco spokojna pomyślała
„kawałek naszego kamienia obok twojego mamo”
spokój
wstaliśmy późno woda pod prysznicem była
wyjątkowo chłodna pomidory smakowały pleśnią
i niedzielnym brakiem subordynacji sroki podkradały
kocią karmę sąsiedzi prześcigali się w kształtowaniu
swoich dzieci – na ich głowy padał perłowy deszcz
nie wiem dlaczego właśnie wtedy przypomniał mi się
wieczór gdy nasze nastoletnie ciała zanurzyły się
w zimnym nurcie a ty w ciemnościach okryłeś mnie
ramieniem obiecując że zimno zahartuje nas na zawsze
III miejsce - Aleksander Jasiński
Przesłuchania, podsłuchy
Nocuję w zapewnieniach, ale prawie nie śnię.
Przeglądam twoją twarz w poszukiwaniu szpar
przez które mógłbym zajrzeć do środka –
listwy zmarszczek prostują ciemności
a ja czekam jak petent przy twych ustach.
Wiem, nie ma drzwi do przeszłości, ale istnieją okna:
kryminały zdjęć, mikrofilm łez, odwracane oczy.
Otwierane, wyważane, przytrzymywane podczas
gdy za oknem śnieży słońce a domowe fundamenty
drżą od ulicznego śmiechu. Nie wiem, może rano,
jutro, pojutrze coś wyleci, wypadanie, przemyci
gryps od twojej duszy. Może coś w stylu:
Tak, tęsknię za nami. Wiem, zbłądziliśmy.
Nie, wcale nie jestem niewzruszona. Patrz,
dotnij, poczuj jak pękają ściany.
Geologia
Wiem, wiem, pokona nas geologia,
osierocone dęby oraz lipy rzucą garścią cienia,
a wspólny grób okaże się zbyt płytki
i wypłyniemy na wierzch, pamiątkami do góry.
Rozwiążą nasze nieistniejące zagadki i rozpracują
domowe kody wiecznie zaspani archeolodzy.
Jakaś publikacja przygarnie nasze przydomki,
powrócimy raz ostatni jako temat fachowej rozmowy.
Co znaleźli, potencjalnie zachowają. Co zostało nieodkryte
zacznie ubywać cieleśnie, symbolicznie, pierwiastkami.
Tak, widzisz, wciąż przyswajam naszą mitologię. Bo jak zejść
do wiecznego podziemia nie wierząc w magię, w pojemny bursztyn słów?
Jak zapaść się pod astroturf, czekać by oczy zalał asfalt znów?
Życie łaknie mitologii jak fortepian nut.
Historia nie może urwać się od tak, niczym szkolna przyjaźń,
musi odebrać coś więcej niż nie ma takiego numeru,
coś więcej niż na wpół opróżnione butelki czy zakurzone strony,
coś ponad wpisy do ksiąg nie takich wieczystych i zmyślone anegdoty,
krążącego, wyglądającego, pamiętającego, przypominającego
tych niepokonanych i tych dawno już zapomnianych, prawda?
Coby Coobus - najlepszy wiersz rymowany
Poeta i czas
Te trzciny są azylem, ukrytym przed światem,
nieodłączny papieros, obok puszka piwa.
Wędka czeka cierpliwie, właśnie coś podpływa,
kołują bracia mniejsi i myśli skrzydlate.
Czas oparty o drzewo przygląda się z boku,
może właśnie w tej chwili dotarło do niego,
że jest wiecznym tułaczem, w nieustannym biegu,
że też chciałby odpocząć. Marzy mu się spokój.
Przytuliło go drzewo, złocone jesienią.
Piękny widok, gdy czas się wraz z drzewem kołysze.
Przecież jesteś poetą, wsłuchaj się w tę ciszę,
która mgłą się unosi nad rozgrzaną ziemią.
Jej duszą jest muzyka, poszumem spowita.
Czas, który się zatrzymał, właśnie rusza dalej.
Spójrz, Misza, spławik zadrżał, nakryły go fale,
Zamknij w strofach tę chwilę, którą właśnie chwytasz.
Wyróżnienia
Urszula Krajewska-Szeligowska
Pustka postplayboya
Przemierza pustą parku przestrzeń,
Poprzeplataną pajęczyną.
Pił. Próbował przekreślić przeszłość.
Ponownie przesadził. Popłynął.
Puby, przedtem pełne, północną
Porą powoli pustoszały.
Po południu pocieszać poczną
Pechem przybitych, posiwiałych.
Przy piwie przepłynęła północ.
Popatrzył: pierwsza. Pora późna!
Pociąg przejechał pogwizdując.
Pogoń po przyjemności próżna!
Pustka przygniata, pali, piecze
Przeszłości przeszastanej piętnem.
Poodjeżdżali przyjaciele,
Poodfruwały panie piękne.
Przystanek. Przysiadł. Pewnie przysnął.
Powidoki: pasma podbojów.
Poranek przyszedł, półsen prysnął.
Poszedł. Pod pachą pustkę poniósł.
pamięć
przycupnęła przy połamanym płocie
patrzy posępnie
przygnębiona
parzy pokrzywą pytań
przypomina
pamięta
pochmurne popołudnie
piski pulchnego psiaka
próbującego pochwycić
pierwsze padające płatki
pogodne poszczekiwanie
popychaną pyszczkiem piłkę
pogryzione papucie
przymilne polizanie pana po policzku
puste podwórze
pełne pamiątek
po przyjaciołach
Sztetl
Szabas. Świąteczny, spokojny sztetl. Sennie
Spopod spróchniałych strzech świergoczą szpaki.
Świecą się świece. Synagoga szemrze.
Są śledzie, seuda szliszit, szabaśniki.
Świat sprzed stulecia śni się. Sza! Słuchajcie!
Sunrise, sunset … Spacery, strój szykowny.
Smagły Szmul ślicznooką spostrzegł Salcię.
Szczebiot, serdeczny śmiech, spotkania słodycz.
Swąd spalenizny. Szlocha synagoga.
Starozakonnych świętości spalone!
Słyszycie? Stary szames spłonął! Szkoda.
Sztetl strachem spięty. Szynami śmierć sunie.
Skądś słychać strzały. Strwożyły się świerki.
Śmierć szarogęsi się, smutek się sączy.
Stuletnie sosny swoim szumem śpiewnym
Skarżą się: szabasowy świat się skończył …
Łukasz Pawłowski
refreny
to już jest ten moment
możesz powiedzieć
wszystko będzie dobrze
albo
że się ułoży
albo
jakoś to będzie
albo
to nic takiego
nic się nie dzieje
lub jeszcze kilka innych wariacji
lecz oboje wiemy
leki się kończą i
choć nie ma tego złego
to jest inny
lipiec
niby jeszcze razem niby słyszymy ten sam szelest
na kamiennym brzegu jakby ktoś pakował obłe kamyki
w celofan pogięte kapsle wodorosty wplątane
w samotną nóżkę mewy albo innego ptaka
rozpoznasz go po pewnym locie chwiejnym lądowaniu
między spojrzeniami rzuconymi za horyzont jak spinning
lub lasso ale żadna przynęta tu dziś nie zadziała
w pętlę złapać się mogą jedynie oddechy ciężkie
betonowe Słońce połyka nas trawi i przesyła dalej
dehaelem fotonu na dwa różne krańce naszej ostatniej drogi
mlecznej
szczęśliwi możemy być wszędzie
w folderze na pulpicie zdjęcia wszystkie w którym jest tylko jedno
takie na którym płaczesz choć przecież płaczesz często
przeze mnie zrobione ci na sedesie ze łzami spadającymi
jak światy prosto na majtki posadzkę i nóż w mieszkaniu
Dona Drapera ale nie w tym z pierwszych sezonów tylko w tym
z tarasem i sąsiadką z którą zdradzał żonę z którą zdradzał żonę
potem łkał pod jej tylnym wejściem jak to brzmi dla służby
musiał opuścić i tamto mieszkanie my byśmy zostali jeszcze
sezon dłużej tamten most z którego chcieliśmy się wybrać
w przyszłość był trampoliną może być i dachem kaszlesz wiem
wiem ale współczesne budownictwo jest wielofunkcyjne jak
pudełko po butach w którym gnieżdżą się wszystkie nasze fobie
pod termicznymi kocykami coraz to nowych i coraz bardziej
selektywnych inhibitorów gdy zwracamy po nich wracamy
do lekarza przepisuje nowe stare mnożą się w pudle nasze dzieci
jedyne wyskrobane z recept notesów rozpisek rano południe
wieczór kołysze nas na wąskiej fali Clonazepamum
ostrze tnie noc na łatwiej przyswajalne ciemności
Tak w ciemności zdecydowanie możemy być bardziej
kiedy pytam cię o plany na jutro mówisz chodźmy spaść
Dorota Chołody
wyjście
podczas lipcowej pełni
zapomniałeś wywiesić żagiel
wtedy woda
rozlała się purpurą
odświeżam twoje twarze
głos beth hart
rozpuszcza skorupę
starannie budowaną miesiącami
wysączam się z niej
kropla po kropli
skrawki
wszystkie papierowe łódki
które składaliśmy razem
wpełzły na skalną półkę
w pośpiechu zamykam okna
chociaż powiadomienia o burzy
straciły na znaczeniu
boję się tylko
o jabłka w ogrodzie
widnokrąg
szklana kula ze śniegiem
odwraca świat
w rozrzuconych włosach
niebiesko odbija się latarnia
z tego czekania
rosną nam skrzydła
należymy do siebie
jak pestki do jabłka
Beata Kołodziejczyk
Po. Lubienia
Już mi lepiej. Tylko szkoda by było nie chcieć
więcej. Jeszcze nie wiem, co mówić o sobie,
a czego nie trzeba. I komu. Kto słucha tylko po to,
żeby dotknąć. Kto w ogóle nie słucha. Kto słucha
za bardzo, za często i za szybko, aż zaczynam
czuć się powietrzem.
Nie mam pojęcia, czy lubię namiot albo ognisko,
ale lubię bałagan, który zostaje tutaj po nas
w sobotę. Okruchy, brudne kubki, inne ślady życia.
Lubię zawartość soboty w nas.
Siła (nie)woli
Kiedyś zasiadłam upalona.
Wiersze mnożyły się jak króliki,
proza nie chciała stygnąć.
A ja mam we krwi napięcie
utkane z nadziei i lęku.
Że przychodzić może
tylko w bólach.
Inaczej się nie liczy.
ta druga
znowu jesteś i ciążysz.
chociaż nie we mnie,
w przedmiotach,
nawet w blistrze,
który trzeba potem wrzucić
do zmieszanych.
bo nic już z niego nie będzie,
a ja muszę pogodzić się z tym,
że nawet jego wykończyłam.
znowu jesteś i rozpychasz.
jakbym miała w sobie
wystarczająco dużo miejsca
do segregacji.
Aneta Jasłowska
Królestwo Neptuna (pantum)
Szafirowo-szmaragdowa laguna westchnienia
jest oazą złotych myśli po horyzont słońca,
przy niej można szanty rejsów zachłannie doceniać
tak, by zasiąść bezszelestnie przy nieznanych portach.
Jest oazą złotych myśli po horyzont słońca,
bujną falą rozczesuje zawstydzone słowa
tak, by zasiąść bezszelestnie przy nieznanych portach
i rozrzucić cichym wersom nadbałtycki powab.
Bujną falą rozczesuje zawstydzone słowa,
przechowuje tajemnice na dnie wyobraźni
i rozrzuca cichym wersom nadbałtycki powab,
by wydobyć z głębi duszy okaz weny z baśni.
Przechowuje tajemnice na dnie wyobraźni
i obmywa wszystkie zdania na brzegu tęsknoty,
by wydobyć z głębi duszy okaz weny z baśni,
pozostawia na arkuszach metafory dotyk.
I obmywa wszystkie zdania na brzegu tęsknoty,
przy niej można szanty rejsów zachłannie doceniać,
pozostawia na arkuszach metafory dotyk
szafirowo-szmaragdowa laguna westchnienia.
Bursztynowy sonet
Pamiętam była zima, sztorm morza bujał falą,
bałwany morskiej piany tańczyły rytmem chwili,
a morze wyrzucało brązowo-złote bryły,
by zmienić aurze wystrój i zatrzeć wdziękiem szarość.
Rozwiane włosy wiatrem muskały twoje skronie,
a oczy wciąż szukały bursztynów tuż przy brzegu,
choć mgła zatarła ślady, pamiętam każdy szczegół,
ten uśmiech nieskalany, namiętność, ciepłe dłonie.
Mówiłeś, że ta chwila to nasze wieczne sacrum
i przypływ ocieplenia, choć środek mroźnej zimy,
że jestem jak latarnia i sezam cennych skarbów.
Mówiłeś, że znalazłeś obraz - ze snów - dziewczyny,
pozostał szlak bez marzeń i czarno-biały album
tych wspomnień morskiej fali i dwa małe bursztyny.
Vilanella o latarni
Wysmukła dama w sukni z betonu
stoi przy brzegu, by światłem razić,
pragnie żeglarzom kompasem pomóc.
Wytrwale czeka pomimo sztormów,
choć nikt nie widzi zmęczonej twarzy
kobiety morza w sukni z betonu.
Czasem uderzy w sylwetkę piorun,
lecz nadal w dłoniach nadzieję waży
tak, by rybakom w podróży pomóc.
I podpisuje z miłością sojusz
na jasno-złotej plejadzie plaży
morska syrena w sukni z betonu.
Już przeczytała kilkaset tomów
znanych, światowych, cennych pisarzy,
by marynarzom w rozterkach pomóc.
Choć w szumie fali szuka wciąż schronu,
wpatrzona wiecznie w uczucia azyl,
ale latarni w sukni z betonu
nikt nie potrafi w tęsknocie pomóc.
Piotr Zemanek
ALTER EGO
gdyby tak każdy mógł wyjść ze swojej
tępej, nieświadomej całkowitości
Italo Calvino
Powrót
zanim odkryłem cię w sobie powstawało we mnie wielu fałszywych
proroków, przychodzili zabierając część mojego przepołowienia,
okradając z prostej równoległości, nie pozwalając na siebie.
to drugie nie umiało we mnie ani żyć, ani umrzeć, za mało miało
odwagi na siebie, zjawiało się onieśmielone, choć wiara w absolut
całkowitości sama załamywała się w rytmie nocy i dnia.
zmartwychwstałem dopiero rodząc się niespodziewanie poza tobą,
w niewymiernym doświadczeniu całego siebie, istniejąc chwilę
niezależnie od wszystkich obcych, nieznanych mi bytów.
Podróżny
chciałbym cię zgubić w sobie moje vis a vis, tak jak twój ojciec
Calvino gubi się w swoich powieściach, połykających wzajemnie
kazirodcze potomstwo, podróżnego w zimowej porze.
może nie jesteś tak różny ani tak całkowity, jak ten wędrowiec
który przedzierając się przez kolejne karty powieści, odmierza
wszystkie gatunki swojego literackiego podmiotu i mimo to
nie pozostaje rozdarty, co więcej rodząc się z siebie, po raz kolejny,
ponownie dokonuje cudownego misterium zespolenia fabuły.
gdybyś nawet był z całkiem innej powieści i próbował wymknąć się
cicho ze mnie (pewnie uciekałeś już tak z niejednej książki),
pozrywane wątki twojej niedosłownej i dwuznacznej substancji,
pióro Calvina bez trudu zabliźni w zimową powieść życia.
Niepełny
kiedy ze mnie wychodzisz, pozostawiając bezbronną twierdzę
wylęknionego ciała, czuję jak zapadasz się coraz głębiej i głębiej
w czułych otchłaniach tkanek, zasypiasz pod powierzchnią skóry
zaczajony, by znienacka powrócić do nieurojonej świadomości.
myślę że sprawia ci przyjemność drżenie żył przeciętych ostrym
światłem myśli, lubisz patrzeć kiedy nie mogę już biec od ściany
do ściany w sobie, bo nie bierzesz udziału w tej gonitwie, dlatego
znikam w zbyt wielkiej przestrzeni, skupionej do jednej prostej.
wyzuty z siebie i części przepołowienia, niepełny i niepewny siebie
skupiony do jednej myśli, zastaję pustą przestrzeń po sobie w miejscu,
w którym mieszkałeś we mnie, bez gwarancji do ponownej syntezy,
pozbawiony konstytucyjnego prawa całości, staję się dziwnie pusty,
pojedynczy; bez mojego we mnie, nie potrafię określić siebie.
PROTOKÓŁ
VIII OGÓLNOPOLSKIEGO KONKURSU POETYCKIEGO
IM. MICHAŁA WITOLDA GAJDY
Do Organizatora wpłynęło 231 zestawów wierszy, z których oceniono 223 zestawy.
Wśród nadesłanych utworów znalazło się 111 wierszy rymowanych.
Jury Konkursu:
Anna Luberda-Kowal - przewodnicząca
Lena Pelowska - członek
Paweł Biliński - członek
postanowiło przyznać:
I miejsce (600 zł.) - za zestaw nr 194 - Michalinie Gałce-Nosiadek
II miejsce (po 200 zł) ex aequo za zestaw nr 102 - Dorocie Nowak
oraz za zestaw nr 143 - Wioletcie Jaworskiej
III miejsce (200 zł.) - za zestaw nr 192 - Aleksandrowi Jasińskiemu
Ponadto Jury postanowiło wyróżnić pamiątkowymi dyplomami następujące zestawy:
zestaw nr 25 - Urszula Krajewska-Szeligowska, zestaw nr 90 - Łukasz Pawłowski, zestaw nr 133 - Dorota Chołody, zestaw nr 134 - Beata Kołodziejczyk, zestaw nr 156 - Aneta Jasłowska oraz zestaw nr 201 - Piotr Zemanek.
Nagrodę im. Jana Stanisława Kiczora w wysokości 200 zł. za najlepszy wiersz rymowany otrzymał Coby Coobus (zestaw nr 159) za utwór pt. "Poeta i czas"
Na tegoroczny Konkurs napłynęły 223 zestawy wierszy reprezentujących bardzo zróżnicowany poziom. W głównej kategorii udało się wyłonić około 20 zestawów, spośród których jury dokonało ostatecznego wyboru. W kategorii wierszy rymowanych, w przeciwieństwie do edycji zeszłorocznej, dobrych wierszy było stosunkowo niewiele.
Jury udało się nagrodzić wiersze o bardzo różnej poetyce, odzwierciedlające różną wrażliwość poetycką autorów. Zwycięzcom i wyróżnionym gratulujemy, życząc kolejnych sukcesów.
A oto nagrodzone utwory:
I miejsce - Michalina Gałka-Nosiadek
Carbonara
Od ślubu matka nie maluje paznokci. Po co mazać
wystrzępione, łykać kolorowe? Nie próbuje nawet
w okolicach grudnia; przed świętem
ojciec godo: dyć Basiyńka to szwarnotom przaje,
bestosz cisnom szolom yno w jedna strona. Jak co roku
na Andrzeja obrodziło w kapsle. Bieluch się zapomniał,
szosa pod pięć centów. Za trzepakiem rozjeżdżaliśmy
Giro d'Italia. Gdy szarpnęło w Umbrii,
mamuś przytulała okno, obgryzała wszystkie.
Znowu był ostatni koniec świata. Nasza carbonara.
Potem jesteśmy lub nam się tylko wydaje
Patrzyłem, kiedy wynosili łóżko,
stolik z tabaką,
jeszcze ciepłą pościel.
Stałem. Z Nikiszowca zabierali czarne,
karbidową lampę,
twój górniczy mundur.
Gołębie zostały.
Czy ciągle je karmisz, dziadku?
Anomalia
Świat się sypie,
Piotrze, a jednak jesteśmy. Później tylko kości
owinięte mięsem, ślad pod butem grabarza
zanim skóra przywyknie do ziemi. Wypijmy jeszcze
kompot z gruszek. Gdzieś powietrze lepkie od cykad,
park pachnie bzem i moczem. Spójrz
- ence, pence, w której ręce? raz, dwa, trzy, jutro ty!*
- przy sadzie nasze dzieci, covidzą? Sypie się świat,
Pietrek. Złe leje w mordę, wykrada miód z pasieki. W głowach
mrówki, pchełki. Myśli jak szmaty zawieszone na drzewie.
z dziecięcej zabawy
II miejsce - Wioletta Jaworska
zdążyć /dyptyk
wycinka
porozcinaliśmy więzy mimowolnie
wypłynęły soki barwiąc liście
na czerwono
schną w nas spragnione łyka
odkąd umarła mama nie rozmawiamy
nie piszemy listów ani esemesów
nie mówiąc o odwiedzaniu
jakby śmierć stała się górą lodową
hodowaną w ukryciu pod mchem
i korą drzew; tak chowają siebie i swój arsenał
wrogowie dla niepoznaki
trudno powiedzieć czy ego przerosło
czy ludzkie odruchy zawiodły
w zderzeniu okoliczności
liczy się nie tylko to co było
ale najbardziej to co może być
engram
wszystko ma swój korzeń
w kształcie potarganego włosa
albo skostniałych palców
porosłych mchem; rozcapierzonych
w desperackim akcie samoobrony
życiodajnego łyka; nici do kłębka
zdrewniałych trzewi
po gałęzie z liściową blizną; wyrwą
ze zbutwiałym zapachem utraty
jesteśmy drzewami
z zasiekami pod korą martwiejących
łusek perydermy; tylko strach ma wielkie sęki
tamuje ujścia dla kropel
bezradne człowiecze ramiona z wrosłym ciałem
rozsypie się
wybieli popiołem ugór
zdzierak/dyptyk
niekiedy wydaje mi się że wciąż
mam naście lat ani godziny dalej
jeżdżę do mamy z siatkami
pomagam – a ona siedzi przed domem
milczy i patrzy – zachwyca się powietrzem
promykami oświetlającymi soczewkę
wspinam się po drabinie na strych
(zawsze się bałam że źle przełożę
nogę) pełen niemodnych ubrań
zeszytów i sygnetów taty
(można snuć barwne historie)
z zapasem proszku ixi (na gorsze czasy)
i jednym drewnianym łóżkiem
z siennikiem słomianym
***
ciaśniej zawijam kołdrę w gawrze
kruszę chleb na pokuszenie ptakom wewnątrz
wszystko furkocze – jakby ktoś zwijał na kołowrotek
upływ chwil albo rzekę krwi
płynącą prosto z serca; skrzydlaty koliber w układzie
nośnym; gdzie nie ma tamy ani ujścia
za to jest początek i koniec
bicia wahadła; od czasu do czasu
obchodzę
mój (nie)rodzinny dom z ojcem
i bratem
który jeszcze jest ale jakby go nie ma
dla mnie; mijanie bez słowa
które jest jak nić; można nią supłać
zapętlać lub zerwać; umierać
po wielokroć
mam prawie pięćdziesiąt szwów
na skroniach; poszarzałych od dymu
z jesiennego ogniska (taki był zwyczaj
po wykopkach) skórę przesiąkniętą
mieszanką zapachów z półwiecza
jestem kalendarzem
dźwigam na barkach wszystkie kartki
z jedną
rozdartą wpół
tam czas
stoi w miejscu
czeka(m)
colombo
spaceruje
szarmanckim krokiem z kapeluszem na głowie
w szarym prochowcu i dłońmi w kieszeniach
albo z dymkiem pomiędzy palcami
bywa że przystaje w rynku
przy krzyżówce ulic albo w sklepie
którego właściciel spadł z drabiny
w tym samym czasie gdy auta
rozbiły mu ścianę z oknem wystawy; taki zbieg okoliczności
albo pech (choć brzmi to niedorzecznie
tak było)
czasem przesiaduje na ławce
pomiędzy krzyżem (symbolem starego cmentarza)
a główną drogą z widokiem na market
gdzie nie ma już kolegów; wymarli jakoś latem
kiedy go mijam; myślę; gdzie mieszka
czy ma dom z czego żyje
i ile ma lat; jego twarz od zawsze
jednakowo pobrużdżona; jakby niedawno
zaorał na niej pole
z czarnymi smugami zarostu
tak wrósł w krajobraz jakby był drzewem
a starych drzew się nie przesadza
(jedynie wycina uschnięte)
zmienia się moja wieś; burzą budują
wymierają odchodzą
nowych nie poznaję; jest mi bardziej obco
więc cieszy oko każdy skrawek
obrazów z dzieciństwa
choć on
nawet nie wie
że jest bohaterem wiersza
II miejsce - Dorota Nowak
owoce
najsłodsze są spady zbiera je do koszyka
dla niego a on ostrym cięciem wykrawa
robaki i pestki zostawia zdrową skórkę
zeszłego lata opowiedziała mu proroczy sen
o mamie – unosiła się w nim nad wodą i górami
chore ciało zrzucało kamienie również te z serca
idzie jesień z nią kosze pełne jabłek i śliwek
larwy owocnicy przetrwają do wiosny życie
i śmierć a on cierpliwie wykrawa chorą skórkę
dzban
wybierali się do niej z kolejną wizytą
za wszelką cenę szukała sposobu na ułożenie
białych lilii w wazonie w taki sposób
by można zobaczyć ze środka ziemi ich dom
głos podpowiedział „weź ten kamienny dzban”
na miejscu ich palce zatapiały się w ciepłym
wosku cmentarne anioły liczyły lilie w wazonie
padał deszcz zadziwiająco spokojna pomyślała
„kawałek naszego kamienia obok twojego mamo”
spokój
wstaliśmy późno woda pod prysznicem była
wyjątkowo chłodna pomidory smakowały pleśnią
i niedzielnym brakiem subordynacji sroki podkradały
kocią karmę sąsiedzi prześcigali się w kształtowaniu
swoich dzieci – na ich głowy padał perłowy deszcz
nie wiem dlaczego właśnie wtedy przypomniał mi się
wieczór gdy nasze nastoletnie ciała zanurzyły się
w zimnym nurcie a ty w ciemnościach okryłeś mnie
ramieniem obiecując że zimno zahartuje nas na zawsze
III miejsce - Aleksander Jasiński
Przesłuchania, podsłuchy
Nocuję w zapewnieniach, ale prawie nie śnię.
Przeglądam twoją twarz w poszukiwaniu szpar
przez które mógłbym zajrzeć do środka –
listwy zmarszczek prostują ciemności
a ja czekam jak petent przy twych ustach.
Wiem, nie ma drzwi do przeszłości, ale istnieją okna:
kryminały zdjęć, mikrofilm łez, odwracane oczy.
Otwierane, wyważane, przytrzymywane podczas
gdy za oknem śnieży słońce a domowe fundamenty
drżą od ulicznego śmiechu. Nie wiem, może rano,
jutro, pojutrze coś wyleci, wypadanie, przemyci
gryps od twojej duszy. Może coś w stylu:
Tak, tęsknię za nami. Wiem, zbłądziliśmy.
Nie, wcale nie jestem niewzruszona. Patrz,
dotnij, poczuj jak pękają ściany.
Geologia
Wiem, wiem, pokona nas geologia,
osierocone dęby oraz lipy rzucą garścią cienia,
a wspólny grób okaże się zbyt płytki
i wypłyniemy na wierzch, pamiątkami do góry.
Rozwiążą nasze nieistniejące zagadki i rozpracują
domowe kody wiecznie zaspani archeolodzy.
Jakaś publikacja przygarnie nasze przydomki,
powrócimy raz ostatni jako temat fachowej rozmowy.
Co znaleźli, potencjalnie zachowają. Co zostało nieodkryte
zacznie ubywać cieleśnie, symbolicznie, pierwiastkami.
Tak, widzisz, wciąż przyswajam naszą mitologię. Bo jak zejść
do wiecznego podziemia nie wierząc w magię, w pojemny bursztyn słów?
Jak zapaść się pod astroturf, czekać by oczy zalał asfalt znów?
Życie łaknie mitologii jak fortepian nut.
Historia nie może urwać się od tak, niczym szkolna przyjaźń,
musi odebrać coś więcej niż nie ma takiego numeru,
coś więcej niż na wpół opróżnione butelki czy zakurzone strony,
coś ponad wpisy do ksiąg nie takich wieczystych i zmyślone anegdoty,
krążącego, wyglądającego, pamiętającego, przypominającego
tych niepokonanych i tych dawno już zapomnianych, prawda?
Coby Coobus - najlepszy wiersz rymowany
Poeta i czas
Te trzciny są azylem, ukrytym przed światem,
nieodłączny papieros, obok puszka piwa.
Wędka czeka cierpliwie, właśnie coś podpływa,
kołują bracia mniejsi i myśli skrzydlate.
Czas oparty o drzewo przygląda się z boku,
może właśnie w tej chwili dotarło do niego,
że jest wiecznym tułaczem, w nieustannym biegu,
że też chciałby odpocząć. Marzy mu się spokój.
Przytuliło go drzewo, złocone jesienią.
Piękny widok, gdy czas się wraz z drzewem kołysze.
Przecież jesteś poetą, wsłuchaj się w tę ciszę,
która mgłą się unosi nad rozgrzaną ziemią.
Jej duszą jest muzyka, poszumem spowita.
Czas, który się zatrzymał, właśnie rusza dalej.
Spójrz, Misza, spławik zadrżał, nakryły go fale,
Zamknij w strofach tę chwilę, którą właśnie chwytasz.
Wyróżnienia
Urszula Krajewska-Szeligowska
Pustka postplayboya
Przemierza pustą parku przestrzeń,
Poprzeplataną pajęczyną.
Pił. Próbował przekreślić przeszłość.
Ponownie przesadził. Popłynął.
Puby, przedtem pełne, północną
Porą powoli pustoszały.
Po południu pocieszać poczną
Pechem przybitych, posiwiałych.
Przy piwie przepłynęła północ.
Popatrzył: pierwsza. Pora późna!
Pociąg przejechał pogwizdując.
Pogoń po przyjemności próżna!
Pustka przygniata, pali, piecze
Przeszłości przeszastanej piętnem.
Poodjeżdżali przyjaciele,
Poodfruwały panie piękne.
Przystanek. Przysiadł. Pewnie przysnął.
Powidoki: pasma podbojów.
Poranek przyszedł, półsen prysnął.
Poszedł. Pod pachą pustkę poniósł.
pamięć
przycupnęła przy połamanym płocie
patrzy posępnie
przygnębiona
parzy pokrzywą pytań
przypomina
pamięta
pochmurne popołudnie
piski pulchnego psiaka
próbującego pochwycić
pierwsze padające płatki
pogodne poszczekiwanie
popychaną pyszczkiem piłkę
pogryzione papucie
przymilne polizanie pana po policzku
puste podwórze
pełne pamiątek
po przyjaciołach
Sztetl
Szabas. Świąteczny, spokojny sztetl. Sennie
Spopod spróchniałych strzech świergoczą szpaki.
Świecą się świece. Synagoga szemrze.
Są śledzie, seuda szliszit, szabaśniki.
Świat sprzed stulecia śni się. Sza! Słuchajcie!
Sunrise, sunset … Spacery, strój szykowny.
Smagły Szmul ślicznooką spostrzegł Salcię.
Szczebiot, serdeczny śmiech, spotkania słodycz.
Swąd spalenizny. Szlocha synagoga.
Starozakonnych świętości spalone!
Słyszycie? Stary szames spłonął! Szkoda.
Sztetl strachem spięty. Szynami śmierć sunie.
Skądś słychać strzały. Strwożyły się świerki.
Śmierć szarogęsi się, smutek się sączy.
Stuletnie sosny swoim szumem śpiewnym
Skarżą się: szabasowy świat się skończył …
Łukasz Pawłowski
refreny
to już jest ten moment
możesz powiedzieć
wszystko będzie dobrze
albo
że się ułoży
albo
jakoś to będzie
albo
to nic takiego
nic się nie dzieje
lub jeszcze kilka innych wariacji
lecz oboje wiemy
leki się kończą i
choć nie ma tego złego
to jest inny
lipiec
niby jeszcze razem niby słyszymy ten sam szelest
na kamiennym brzegu jakby ktoś pakował obłe kamyki
w celofan pogięte kapsle wodorosty wplątane
w samotną nóżkę mewy albo innego ptaka
rozpoznasz go po pewnym locie chwiejnym lądowaniu
między spojrzeniami rzuconymi za horyzont jak spinning
lub lasso ale żadna przynęta tu dziś nie zadziała
w pętlę złapać się mogą jedynie oddechy ciężkie
betonowe Słońce połyka nas trawi i przesyła dalej
dehaelem fotonu na dwa różne krańce naszej ostatniej drogi
mlecznej
szczęśliwi możemy być wszędzie
w folderze na pulpicie zdjęcia wszystkie w którym jest tylko jedno
takie na którym płaczesz choć przecież płaczesz często
przeze mnie zrobione ci na sedesie ze łzami spadającymi
jak światy prosto na majtki posadzkę i nóż w mieszkaniu
Dona Drapera ale nie w tym z pierwszych sezonów tylko w tym
z tarasem i sąsiadką z którą zdradzał żonę z którą zdradzał żonę
potem łkał pod jej tylnym wejściem jak to brzmi dla służby
musiał opuścić i tamto mieszkanie my byśmy zostali jeszcze
sezon dłużej tamten most z którego chcieliśmy się wybrać
w przyszłość był trampoliną może być i dachem kaszlesz wiem
wiem ale współczesne budownictwo jest wielofunkcyjne jak
pudełko po butach w którym gnieżdżą się wszystkie nasze fobie
pod termicznymi kocykami coraz to nowych i coraz bardziej
selektywnych inhibitorów gdy zwracamy po nich wracamy
do lekarza przepisuje nowe stare mnożą się w pudle nasze dzieci
jedyne wyskrobane z recept notesów rozpisek rano południe
wieczór kołysze nas na wąskiej fali Clonazepamum
ostrze tnie noc na łatwiej przyswajalne ciemności
Tak w ciemności zdecydowanie możemy być bardziej
kiedy pytam cię o plany na jutro mówisz chodźmy spaść
Dorota Chołody
wyjście
podczas lipcowej pełni
zapomniałeś wywiesić żagiel
wtedy woda
rozlała się purpurą
odświeżam twoje twarze
głos beth hart
rozpuszcza skorupę
starannie budowaną miesiącami
wysączam się z niej
kropla po kropli
skrawki
wszystkie papierowe łódki
które składaliśmy razem
wpełzły na skalną półkę
w pośpiechu zamykam okna
chociaż powiadomienia o burzy
straciły na znaczeniu
boję się tylko
o jabłka w ogrodzie
widnokrąg
szklana kula ze śniegiem
odwraca świat
w rozrzuconych włosach
niebiesko odbija się latarnia
z tego czekania
rosną nam skrzydła
należymy do siebie
jak pestki do jabłka
Beata Kołodziejczyk
Po. Lubienia
Już mi lepiej. Tylko szkoda by było nie chcieć
więcej. Jeszcze nie wiem, co mówić o sobie,
a czego nie trzeba. I komu. Kto słucha tylko po to,
żeby dotknąć. Kto w ogóle nie słucha. Kto słucha
za bardzo, za często i za szybko, aż zaczynam
czuć się powietrzem.
Nie mam pojęcia, czy lubię namiot albo ognisko,
ale lubię bałagan, który zostaje tutaj po nas
w sobotę. Okruchy, brudne kubki, inne ślady życia.
Lubię zawartość soboty w nas.
Siła (nie)woli
Kiedyś zasiadłam upalona.
Wiersze mnożyły się jak króliki,
proza nie chciała stygnąć.
A ja mam we krwi napięcie
utkane z nadziei i lęku.
Że przychodzić może
tylko w bólach.
Inaczej się nie liczy.
ta druga
znowu jesteś i ciążysz.
chociaż nie we mnie,
w przedmiotach,
nawet w blistrze,
który trzeba potem wrzucić
do zmieszanych.
bo nic już z niego nie będzie,
a ja muszę pogodzić się z tym,
że nawet jego wykończyłam.
znowu jesteś i rozpychasz.
jakbym miała w sobie
wystarczająco dużo miejsca
do segregacji.
Aneta Jasłowska
Królestwo Neptuna (pantum)
Szafirowo-szmaragdowa laguna westchnienia
jest oazą złotych myśli po horyzont słońca,
przy niej można szanty rejsów zachłannie doceniać
tak, by zasiąść bezszelestnie przy nieznanych portach.
Jest oazą złotych myśli po horyzont słońca,
bujną falą rozczesuje zawstydzone słowa
tak, by zasiąść bezszelestnie przy nieznanych portach
i rozrzucić cichym wersom nadbałtycki powab.
Bujną falą rozczesuje zawstydzone słowa,
przechowuje tajemnice na dnie wyobraźni
i rozrzuca cichym wersom nadbałtycki powab,
by wydobyć z głębi duszy okaz weny z baśni.
Przechowuje tajemnice na dnie wyobraźni
i obmywa wszystkie zdania na brzegu tęsknoty,
by wydobyć z głębi duszy okaz weny z baśni,
pozostawia na arkuszach metafory dotyk.
I obmywa wszystkie zdania na brzegu tęsknoty,
przy niej można szanty rejsów zachłannie doceniać,
pozostawia na arkuszach metafory dotyk
szafirowo-szmaragdowa laguna westchnienia.
Bursztynowy sonet
Pamiętam była zima, sztorm morza bujał falą,
bałwany morskiej piany tańczyły rytmem chwili,
a morze wyrzucało brązowo-złote bryły,
by zmienić aurze wystrój i zatrzeć wdziękiem szarość.
Rozwiane włosy wiatrem muskały twoje skronie,
a oczy wciąż szukały bursztynów tuż przy brzegu,
choć mgła zatarła ślady, pamiętam każdy szczegół,
ten uśmiech nieskalany, namiętność, ciepłe dłonie.
Mówiłeś, że ta chwila to nasze wieczne sacrum
i przypływ ocieplenia, choć środek mroźnej zimy,
że jestem jak latarnia i sezam cennych skarbów.
Mówiłeś, że znalazłeś obraz - ze snów - dziewczyny,
pozostał szlak bez marzeń i czarno-biały album
tych wspomnień morskiej fali i dwa małe bursztyny.
Vilanella o latarni
Wysmukła dama w sukni z betonu
stoi przy brzegu, by światłem razić,
pragnie żeglarzom kompasem pomóc.
Wytrwale czeka pomimo sztormów,
choć nikt nie widzi zmęczonej twarzy
kobiety morza w sukni z betonu.
Czasem uderzy w sylwetkę piorun,
lecz nadal w dłoniach nadzieję waży
tak, by rybakom w podróży pomóc.
I podpisuje z miłością sojusz
na jasno-złotej plejadzie plaży
morska syrena w sukni z betonu.
Już przeczytała kilkaset tomów
znanych, światowych, cennych pisarzy,
by marynarzom w rozterkach pomóc.
Choć w szumie fali szuka wciąż schronu,
wpatrzona wiecznie w uczucia azyl,
ale latarni w sukni z betonu
nikt nie potrafi w tęsknocie pomóc.
Piotr Zemanek
ALTER EGO
gdyby tak każdy mógł wyjść ze swojej
tępej, nieświadomej całkowitości
Italo Calvino
Powrót
zanim odkryłem cię w sobie powstawało we mnie wielu fałszywych
proroków, przychodzili zabierając część mojego przepołowienia,
okradając z prostej równoległości, nie pozwalając na siebie.
to drugie nie umiało we mnie ani żyć, ani umrzeć, za mało miało
odwagi na siebie, zjawiało się onieśmielone, choć wiara w absolut
całkowitości sama załamywała się w rytmie nocy i dnia.
zmartwychwstałem dopiero rodząc się niespodziewanie poza tobą,
w niewymiernym doświadczeniu całego siebie, istniejąc chwilę
niezależnie od wszystkich obcych, nieznanych mi bytów.
Podróżny
chciałbym cię zgubić w sobie moje vis a vis, tak jak twój ojciec
Calvino gubi się w swoich powieściach, połykających wzajemnie
kazirodcze potomstwo, podróżnego w zimowej porze.
może nie jesteś tak różny ani tak całkowity, jak ten wędrowiec
który przedzierając się przez kolejne karty powieści, odmierza
wszystkie gatunki swojego literackiego podmiotu i mimo to
nie pozostaje rozdarty, co więcej rodząc się z siebie, po raz kolejny,
ponownie dokonuje cudownego misterium zespolenia fabuły.
gdybyś nawet był z całkiem innej powieści i próbował wymknąć się
cicho ze mnie (pewnie uciekałeś już tak z niejednej książki),
pozrywane wątki twojej niedosłownej i dwuznacznej substancji,
pióro Calvina bez trudu zabliźni w zimową powieść życia.
Niepełny
kiedy ze mnie wychodzisz, pozostawiając bezbronną twierdzę
wylęknionego ciała, czuję jak zapadasz się coraz głębiej i głębiej
w czułych otchłaniach tkanek, zasypiasz pod powierzchnią skóry
zaczajony, by znienacka powrócić do nieurojonej świadomości.
myślę że sprawia ci przyjemność drżenie żył przeciętych ostrym
światłem myśli, lubisz patrzeć kiedy nie mogę już biec od ściany
do ściany w sobie, bo nie bierzesz udziału w tej gonitwie, dlatego
znikam w zbyt wielkiej przestrzeni, skupionej do jednej prostej.
wyzuty z siebie i części przepołowienia, niepełny i niepewny siebie
skupiony do jednej myśli, zastaję pustą przestrzeń po sobie w miejscu,
w którym mieszkałeś we mnie, bez gwarancji do ponownej syntezy,
pozbawiony konstytucyjnego prawa całości, staję się dziwnie pusty,
pojedynczy; bez mojego we mnie, nie potrafię określić siebie.
Ostatnio zmieniony wt 01 gru, 2020 przez Tomasz Kowalczyk, łącznie zmieniany 1 raz.
Każdy jest kowalem własnego losu. Nie każdy Kowalczykiem.
-
- Posty: 1106
- Rejestracja: wt 24 sty, 2012
- Lokalizacja: lubelskie
- Kontakt:
Gratuluję nagrodzonym i wyróżnionym
Dziękuję za wyróżnienie dla moich wierszy.
Dziękuję Jurorom i Organizatorowi za ogrom pracy
_
Dziękuję za wyróżnienie dla moich wierszy.
Dziękuję Jurorom i Organizatorowi za ogrom pracy
_
- Wiesława Ptaszyk
- Posty: 2007
- Rejestracja: śr 06 lip, 2016
- Lokalizacja: Nowy Tomyśl
Pięknie, że konkurs trwa. Serdecznie gratuluję wszystkim nagrodzonym i wyróżnionym
- Mariola Kruszewska
- Posty: 12383
- Rejestracja: czw 24 lip, 2008
- Lokalizacja: Mińsk Mazowiecki
Gratuluję zwycięzcom!
Ojcze nasz, (...) przyjdź królestwo Twoje.
Nie uczę, nie mam patentu na rację. emde
Nie uczę, nie mam patentu na rację. emde